Wydawnictwo Zielone Brygady - dobre z natury

UWAGA!!! WYDAWNICTWO I PORTAL NIE PROWADZĄ DZIAŁALNOŚCI OD 2008 ROKU.

9. Ekologizacja a ochrona przyrody (cz. 2)

[cześć 1]

Motyw korzyści z ochrony roślin jest niewątpliwie faktem. Często dowiadujemy się, że ten, czy ów rzadki gatunek roślin staje się źródłem poszukiwanego leku, witamin, czy mikroelementów (np. barwinek, cis, bażyna czarna, widłaki, naparstnica, konwalia itd.), że np. korzystnie oddziałuje na ludzki organizm (fitoncydy, bioprądy), że wreszcie jest niezbędnym ogniwem w sieci troficznej (często jedynym żywicielem ważnego z biocenotycznego punktu widzenia gatunku zwierząt). Konstatacja tego faktu ma jednak niewielki wpływ na motywacje poszczególnych ludzi, czy podstawowych wspólnot terytorialnych (wsi, gmin). Na tym poziomie zwykło się raczej oczekiwać korzyści doraźnych i konkretnych, troskę o ochronę przyrody pozostawiając wyższym szczeblom władzy. Jest to sytuacja bez wyjścia, jako że każda władza woli lubować się w tworzeniu i mnożeniu zakazów, niż troszczyć się o zwiększenie dostępności zasobów przyrodniczych dla coraz większej liczby ludzi. Dotychczasowa praktyka sakralizuje więc część obiektów przyrodniczych, nie dopuszczając do nich tzw. profanów, czyli niewtajemniczonych. Dla chcących korzystać (mimo wszystko) z darów przyrody objętych zakazem pozostaje więc albo łamanie prawa, albo objęcie ich jakąś formą gospodarczej zaradności (półhodowla, półuprawa).

Wejście większej liczby "profanów" na teren dotychczas zastrzeżony, będzie niewątpliwie źródłem wielu konfliktów, ale też wielką szansą "odmłodzenia" samej idei ochrony przyrody, a ochrony roślin w szczególności. Jeśli ta próba się nie powiedzie, pozostanie nam tylko przyjmowanie do wiadomości kolejnych, coraz dłuższych list gatunków ginących18.

Pewnym wyłomem w ogólnej inercji stali się rolnicy ekologiczni, upatrujący w biologicznej różnorodności upraw i różnorodności ich biologicznej osłony warunek stabilności przyrodniczych warunków gospodarowania. Ekologizacja będzie w tym zakresie wyciągnięciem tych samych wniosków na większą skalę - wsi czy gminy.

Nie przesądzając w tym szkicu wszystkich możliwości tkwiących potencjalnie przed ruchem odnowy ekologicznej, zwróćmy uwagę na kilka przykładów obrazujących specyfikę odmienności podejścia do ochrony roślin przez ekologizującą się gminę. Dzisiejsza lista chronionych gatunków roślin obejmuje przeszło 100 gatunków objętych ochroną gatunkową i ok. 30 gatunków objętych ochroną częściową. Większość z nich jest jednak poza zasięgiem działania pasjonatów reintrodukcji w środowisku przyrodniczym przeciętnej gminy wiejskiej. Przede wszystkim dlatego, że albo znajdują się poza granicą naturalnego zasięgu (wiele chronionych gatunków jest endemitami i reliktami), albo... znikły zupełnie typowe dla nich środowiska.

Dodatkowa trudność wiąże się z tym, że wcale nie mamy gwarancji, że istniejące jeszcze odpowiednie dla wielu roślin stanowiska, były kiedykolwiek przez nie zajmowane w przeszłości. Prawdopodobnie nie, gdyż tam gdzie pierwotnie występowały, rozciągają się dzisiaj miasta i osiedla, pola orne, zmeliorowane łąki i pastwiska.

Decydując się zatem na ponowne wprowadzanie tych roślin, musimy sobie zdawać sprawę z umowności pojęć i sytuacji. Przez taką decyzję stwarzamy zupełnie nową sytuację, analogiczną do tej, jaką rozważaliśmy przy okazji ochrony zwierząt. Idąc dalej tym torem myślenia zwróćmy uwagę na konsekwencje, jakie wynikają dla definicji ochrony gatunkowej roślin. Otóż Rozporządzenie Ministra Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych i Leśnictwa z 6.4.1995 w sprawie wprowadzenia gatunkowej ochrony roślin podaje: Uznaje się za podlegające całkowitej ochronie następujące gatunki dziko rosnących roślin: (podkr. O. B.)

Wchodzimy z naszymi roślinami na stanowiska naturalne, lub prawie naturalne. W wielu przypadkach wiemy z góry, że nigdy tych roślin tam nie było, często też nowe stanowisko tylko w przybliżeniu podobne jest do stanu pierwotnego. Ideałem byłoby uznanie przez ochronę przyrody wszystkich technik reintrodukcji jako pełnoprawnej metody ochrony gatunkowej roślin. Jeszcze większym ideałem byłoby takie upowszechnienie chronionych gatunków, że... niecelowe byłoby ich dalsze chronienie. Nawiasem mówiąc, dla kilkunastu, kilkudziesięciu gatunków taka perspektywa, dziś utopijna, może okazać się całkiem realna w ciągu 2 - 3 dziesięcioleci. Najpoważniejszy opór spotka te zabiegi ze strony gospodarki (rolnictwa i leśnictwa). Ochrona prawna chronionych gatunków nie na wiele się zdaje, gdy do głosu dochodzą racje gospodarcze. Przecież większość naturalnych stanowisk chronionych i - w ogóle - rzadkich roślin znikła w czasie obowiązywania nowoczesnego ustawodawstwa ochrony przyrody! Działo się to za milczącym przyzwoleniem władzy i społeczeństwa, w interesie zainteresowanych grup społecznych i zawodowych. Taka sytuacja się nie powtórzy tylko w jednym przypadku: gdy znajdą się ludzie bezpośrednio zainteresowani ochroną: ci, którzy te rośliny posadzą, będą je pielęgnować - słowem - będą zainteresowani sukcesem.

Dziś wydaje się to nierealne, ale wystarczy, że okoliczny las z rzadkimi zwierzętami i roślinami stanie się "towarem eksportowym" (w turystyce ekologicznej, w agroturyzmie itp.), wówczas sprzeczność interesów lokalnej społeczności, klubu ekologicznego itp. z jednej strony i np. miejscowego nadleśnictwa z drugiej ujawni się w całej pełni. To samo dotyczy zresztą i innych podmiotów gospodarczych.

Zwróćmy uwagę na paragraf 3.1 wspomnianego wyżej rozporządzenia: Jeżeli zmiany środowiska wywołane działalnością człowieka spowodują zagrożenie roślin podlegających całkowitej ochronie ścisłej wojewoda jest obowiązany, po zasięgnięciu opinii wojewódzkiej Komisji ochrony przyrody, podjąć stosowne działanie w celu zapewnienia trwałego zachowania danego gatunku i jego stanowiska bądź zapobieżenia lub ograniczenia szkód.

To, że dotychczas przepis ten nie był nadużywany, jest poza wszelką dyskusją - świadczy o tym stan środowiska. Zresztą ludzie odpowiedzialni za ochronę przyrody borykali się ze swoją zgryzotą sami; nikt ich zatem nie posądza o złą wolę. Istnienie niezależnych mediów i powstanie niezależnych, proekologicznych grup społecznych może tym ludziom znacznie ułatwić działalność. Współdziałanie władz ochrony przyrody i obywatelskich, proekologicznych ruchów społecznych może wyrwać ochronę roślin z zaklętego kręgu niemożności.

Z praktycznego punktu widzenia, w początkowym okresie, wskazane byłoby rozpoznanie zasobów roślin chronionych i rzadkich. Uznanie ich "za swoje" przez miejscowy klub ekologicznych jest jedynym rozsądnym "wejściem w kontakt" z własnym środowiskiem przyrodniczym. Dopiero później pojawi się perspektywa odbudowy zanikających stanowisk tych roślin, względnie - tworzenia ich na nowo. Pojawi się ona (musi się pojawić) jako reakcja na przegraną w walce z podmiotami gospodarczymi. Przykładowo - jeśli w pobliskim lesie występować będą takie rośliny chronione jak lilia złotogłów, wawrzynek wilczełyko, bluszcz, barwinek, leśne storczyki, orlik pospolity, itp., a w planach miejscowego nadleśnictwa ma być w tym miejscu zrąb, to zdaje się, że trudno będzie takie stanowiska uratować przed zniszczeniem. Przynajmniej w początkowej fazie działania klubu. W takich przypadkach cytowany wyżej paragraf 3 rozporządzenia nie jest zbyt często stosowany, raczej z winy powszechnej inercji, niż ze złej woli. Dopiero istnienie zainteresowanej siły społecznej może radykalnie odwrócić sytuację; pozwoli uświadomić podejmującym decyzje fakt, iż "depczą po skarbach", i że "skarby" te mają swoich rzeczników. Rzeczywistych, nie formalnych. Myślę też, że organom ochrony przyrody, np. Wojewódzkiemu Konserwatorowi Przyrody łatwiej będzie podejmować odpowiednie decyzje, mając za sobą zdeterminowany, ale i odpowiedzialny czynnik społeczny.

Jednak nie trzeba uciekać się aż do władz ochrony przyrody. Ustawa o ochronie przyrody z 16.10.1991 daje w tym względzie bardzo duże pełnomocnictwa radom gmin.

Art. 34 tej ustawy mówi: Rady gmin mogą wprowadzać formy ochrony przyrody, o których mowa w art. 13 ust. 1 pkt. 4 - 6 jeżeli tych form nie wprowadziły organy ochrony przyrody, o których mowa w art. 6.

Art. 6 ustawy mówi:

Organami administracji w zakresie ochrony przyrody są:

  1. Minister Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych i Leśnictwa,
  2. wojewoda,
  3. dyrektor parku narodowego.

Z art. 34 wynika, że w pewnym zakresie podobną rolę spełnia również rada gminy.

Art. 13, mówi, że funkcja ta to:

  1. wyznaczanie obszarów chronionego krajobrazu,
  2. wprowadzanie ochrony indywidualnej w drodze uznania za:
    1. pomniki przyrody,
    2. stanowiska dokumentacyjne,
    3. użytki ekologiczne,
    4. zespół przyrodniczo-krajobrazowy.

Wspomnianego pkt. 6 art. 13 ustawy nie zawiera, ale i tak jest to niemało. Radzie gminy nie przysługuje:

  1. tworzenie parków narodowych,
  2. uznawanie określonych obszarów za rezerwaty przyrody,
  3. tworzenie parków krajobrazowych

które to obiekty, wspólnie z obszarami chronionego krajobrazu tworzą krajowy system obszarów chronionych (art. 13 ust. 2).

Posiadanie takich instrumentów prawnych przez radę gminy, wspieraną przez klub ekologiczny, daje jej olbrzymie możliwości kształtowania środowiska przyrodniczego na swym terenie, bez uciekania się do awanturnictwa ale i bez oglądania się na szczebel wojewódzki. Oznacza to kłopoty i konflikty ale to już inna sprawa.

To, że dla podjęcia nie tylko reintrodukcji chronionych roślin, ale i objęcia skuteczną ochroną istniejących stanowisk, potrzebna jest spora wiedza przyrodnicza, jest sprawą oczywistą. Dlatego tak ważne jest, by rady i urzędy ekologizujących się gmin były wspierane przez kluby ekologiczne z udziałem przyrodników.

Kilkadziesiąt lat obowiązywania ochrony gatunkowej zwierząt ujawniło dziwne skutki. Oto jedne gatunki mimo ochrony ciągle ustępują, podczas, gdy część z nich bez niczyjej pomocy ale i bez wstrętów - powiększa swoją liczebność, zajmując nawet takie środowiska, które do niedawna były im całkowicie obce. Fakt ten próbuje się wyjaśniać różnym potencjałem adaptacji do zmienionych warunków środowiska. W przypadku zwierząt jest to głównie pokonanie antropofobii (lęku przed człowiekiem), co w praktyce oznacza zmniejszenie tzw. dystansu ucieczki. Jest to epokowy fakt, umożliwiający bytowanie tych zwierząt w ciągle "zagęszczającym się" (w ludzi) środowisku. Rola ludzi, chcących tym zwierzętom pomóc, polega na stworzeniu im jedynie odpowiednich nisz ekologicznych (lęgowych, pokarmowych, zapewniających schronienie).

W przypadku roślin chronionych i rzadkich, też można by mówić o obniżeniu się potencjału adaptacyjnego do zmienionych warunków środowiska. Rzecz jednak w tym, że z punktu widzenia tych roślin - nie mają one do czego się przystosować, jeśli odpowiednie dla nich środowisko przestanie po prostu istnieć. Nie mówimy tutaj o bezpośredniej presji ludzi na te rośliny (wydeptywanie, zrywanie, wykopywanie).

Jak mało rozumiemy i z biologii chronionych gatunków i z... celów ochrony przyrody, niech posłuży przykład lilii złotogłów, jednej z najpiękniejszych roślin chronionych. W naturalnych warunkach roślina ta wyrasta i zakwita w widnych, żyznych lasach na polanach, łąkach, brzegach lasów (lilia jest byliną, wyrastającą corocznie z podziemnych cebul). To, że jest wówczas zrywana, wykopywana, itp. nie miałoby istotnego wpływu na jej liczebność, gdyby tylko istniała dostateczna ilość odpowiednich stanowisk. Lilia rozmnaża się wegetatywnie z cebul, tworzących się u podstawy starych cebul i z licznych nasion. Ma więc naturalną zdolność reprodukcji i - jak sądzę - nie wykazuje jakiegoś zdecydowanego nieprzystosowania do środowiska. Że tak może być, niech świadczy to, że utrzymuje się nadal (miejscami dość licznie) w silnie zniekształconych borach i lasach mieszanych, powstałych w miejscu dawnych lasów liściastych - właściwego siedliska lilii. Tyle tylko, że wtedy występuje w formie płonnej; z cebuli wyrasta krótki pęd z nędznym okółkiem kilku listków. Może tak tkwić (i tkwi) całymi latami. Czeka. Jej wielki dzień nadejdzie wtedy, gdy w lesie pojawi się większa luka (większy wyłom, wykrot itp.). W lesie pierwotnym czas nie gra roli; sprawy toczą się z właściwą sobie dynamiką, każdy gatunek znajdzie odpowiedni dla siebie moment. W lesie zagospodarowanym ten czas też nadejdzie - w momencie wyrębu. Zdawać by się mogło, że dla lilii jest to wymarzony moment. I byłby, gdyby nie technologia prac zrębowych. Liczne czasem cebule zostaną rozjeżdżone ciężkim sprzętem przy zrywce i orce pod uprawę. A jeśli nawet nie, to niedobitki tych roślin zostaną zniszczone w czasie pielęgnowania uprawy (pielenie, koszenie chwastów, stosowanie herbicydów). Dopiero na te kwitnące niedobitki rzuca się horda ludzi, chcących za wszelką cenę zerwać niezwykłą roślinę. I tych niedobitków "pilnuje" cała instytucjonalna ochrona przyrody, nie zdając sobie sprawy (chyba) z tego, że 99% populacji tej rośliny żyje w stanie utajonym. Nie tyle żyje, co po prostu wegetuje. Jej szanse na utrzymanie się w środowisku maleją z dwóch powodów:

  1. wprowadzenie gatunków iglastych w miejsce liściastych na uprawy leśne pogarsza warunki siedliska,
  2. intensywne zabiegi hodowlane (czyszczenia, trzebieże, zrywka drewna) niszczą pozostałe przy życiu rośliny, które w tym czasie nie kwitnąc, nie są w stanie zmienić swego "miejsca pobytu".

Jakie jest wyjście z tej sytuacji? Jeśli odkryjemy takie utajone stanowisko lilii, to podlega ono takiej samej ochronie, jak stanowisko roślin kwitnących. Gdybyśmy byli konsekwentni, to powinniśmy dążyć do całkowitej jego naturalizacji, czyli czekać, aż górne (produkcyjne) piętro drzewostanu ulegnie destrukcji i stworzy naturalne wyłomy, na których pojawią się nam piękne, kwitnące okazy lilii. W przypadku bliskorębnego 80-letniego drzewostanu sosnowego przyjdzie więc czekać 80 - 100 lat! Jeśli zaś zrąb okaże się nieunikniony - jedynym sposobem będzie wykopywanie cebul (w sezonie wegetacyjnym) i przeniesienie ich na nowe stanowisko, względnie zainicjowanie produkcji większej ilości cebul w stosownym do tego miejscu i dopiero stamtąd przenoszenie ich na nowe stanowiska (brzegi lasów liściastych, polany, różne zarośla itp.)19.

Wiąże się to oczywiście z rozlicznymi kłopotami: trzeba uzyskać zgodę organów ochrony przyrody, zebrać dokumentację itp. Nic jednak nie robiąc, skazujemy dane stanowisko na zagładę, przyczyniając się w sposób pośredni do wyginięcia gatunku.

Praktycznie biorąc, każdy z gatunków chronionych roślin ma jakąś "zagadkę" w swojej biologii, zagadkę, której rozpoznanie i czynne jej przeciwdziałanie mogłoby nie tylko zachować go dla przyszłości, ale i rozszerzyć jego zasięg. To rozszerzanie zasięgu na nowe stanowiska też jest swojego rodzaju barbarzyństwem, z którym ciężko będzie się zgodzić konserwatywnym wyznawcom idei ochrony przyrody.

Do roślin, których stanowiska trzeba tworzyć właściwie na nowo należą: cis, jarząb brekinia, wawrzynek wilczełyko, zawilec narcyzowy i wielokwiatowy, dyptan jesionolistny, barwinek pospolity, dziewięćsił bezłodygowy, śnieżyczka przebiśnieg, śnieżyca wiosenna, wspomniana wyżej lilia złotogłów i inne. Z roślin objętych ochroną częściową do takich "spektakularnych" gatunków należą: kopytnik pospolity, pierwiosnki (wyniosły i lekarski), naparstnica purpurowa, ciemiężyce, zimowit jesienny, być może konwalia majowa.

Nie bez przyczyny podkreślam "spektakularny" charakter takiej akcji. Wizerunek tych roślin jest już jako tako zaakceptowany jako przedmiot ochrony gatunkowej. Stosunkowo łatwo wzbudzić dla tych roślin aprobatę społeczną.

Liczne chronione w Polsce gatunki endemitów, czy gatunki osiągające u nas kres swojego zasięgu, występujące często na nielicznych stanowiskach też mogą być przedmiotem takich samych zabiegów. Udana ochrona takiego stanowiska, ewentualnie jego rozszerzenie, może być przedmiotem dumy miejscowego klubu ekologicznego. Endemiczne stanowisko wielu roślin jak i zwierząt, stają się dzisiaj przedmiotem podróży licznych wycieczek w całej Europie. To świetny "towar eksportowy", czasem wręcz źródło małego lokalnego patriotyzmu.

Wiele gatunków chronionych roślin nie da się rozmnażać prostymi metodami. Jest to osiągalne przy użyciu skomplikowanych technik, typowych dla wyższego etapu ochrony przyrody. Raczej nie da się sztucznie wprowadzić chronionych (częściowo) porostów, choćby dlatego, że są one nadzwyczaj wrażliwe na zanieczyszczenie powietrza. Trudno jest uzyskać znaczący efekt we wprowadzaniu chronionych grzybów (choć jest to technicznie możliwe), tylko dlatego, że większość ich życia przebiega w sposób utajony - w postaci grzybni, wewnątrz właściwego dla gatunku substratu.

Innego typu trudności stwarzają rośliny środowisk podmokłych, rośliny wodne itp. Tu potrzebna jest raczej skuteczna ochrona istniejących środowisk, choć nie wykluczam możliwości wprowadzania tam roślin, które niegdyś na nich występowały lub mogłyby występować (np. kotewka wodna, której jadalne nasiona - tzw. orzechy były przedmiotem handlu jeszcze w początkach XX w.).

Jeszcze inne kłopoty stwarza rozmnażanie paprotników (skrzypy, paprocie, widłaki). Np. widłaki rozmnażają się przez zarodniki, z których wyrasta mikroskopijne przedrośle potrzebujące do swego rozwoju określonego grzyba, z którym tworzy symbiozę. Faza przedrośla trwa u widłaków do 20 lat. Tyle też czasu trzeba czekać na pojawienie się pierwszych zielonych roślin. Pewnym wyjściem byłoby wegetatywne ukorzenianie części pędów i wysadzenie na odpowiednie stanowiska.

Podobnie jest w rozwoju chronionych storczyków. Mikroskopijne nasiona potrzebują dla skiełkowania i rozwoju odpowiedniego grzyba-symbionta. Jeśli go nie ma w podłożu -nie kiełkują. Znów zadanie dla "wyższych" technik.

Z tego zaledwie powierzchownego przeglądu wynika, że problem czynnej ochrony gatunkowej dopiero zarysowuje się. To jest dopiero "zadanie do wykonania". Jest to niezwykle pasjonujący temat dla naukowców, praktyków i wolontariuszy. Być może na całe przyszłe stulecie.

W początkowym okresie, gdy ochroną rezerwatową obejmowano szczególnie dużo stanowisk rzadkich i chronionych roślin, w pewnych przypadkach zaczęła ona przynosić efekt dokładnie odwrotny od zamierzonego. Liczne stanowiska tych roślin uległy w ten sposób bezpowrotnie zniszczeniu. Błąd tkwił w samej definicji ochrony przyrody. Zakładano bowiem bezkrytycznie, że chroni się stanowiska naturalne, a więc dane raz na zawsze. Otóż to była nieprawda, np. rezerwaty z roślinnością stepową, zajmujące suche nasłonecznione zbocza, gdzie zakazano wszelkiej działalności gospodarczej, szybko zaczęły zarastać drzewami i krzewami. Okazało się, że trwający tam przez stulecia wypas, wypalanie traw itp., był niezbędnym czynnikiem podtrzymującym te z gruntu sztuczne biocenozy.

Podobna sytuacja przydarzyła się w Tatrzańskim Parku Narodowym, gdzie po zlikwidowaniu wypasu owiec na górskich halach szybko znikły kwietne łąki górskie z charakterystycznym krokusem (szafranem spiskim). Górskie hale okazały się być trwałe tylko pod warunkiem ciągłego zgryzania i udeptywania przez owce. Po likwidacji pasterstwa w Tatrach, hale bardzo szybko porosły łanami pokrzyw i wysokich traw, wśród których darmo było szukać dawnego bogactwa roślin, dla których przecież podjęto całą akcję!

W warunkach przeciętnej gminy rolniczej, oprócz analogicznej sytuacji ze zbiorowiskami suchoroślowymi, najczęściej spotykanym przypadkiem będą "naturalne", podmokłe łąki. Wyjaśniam, że używam pojęcia "naturalne" w sensie względnym. Naturalnym zbiorowiskiem na tych łąkach jest las olchowy, który pojawi się na nich w 2 - 3 lata po zaprzestaniu koszenia. W dzisiejszej sytuacji rolnictwa użytkowanie ich jest najczęściej niecelowe i dlatego łąki takie bardzo szybko znikają z naszego krajobrazu wraz z niezwykle charakterystyczną i bogatą roślinnością. Występują tam takie "rarytasy" chronione jak: zimowit jesienny, kosaćce, mieczyki, pełnik europejski, niektóre goryczki, arnika górska, szachownica kostkowata, liczne gatunki storczyków.

Lokalnych suchych zboczy i ostatnich podmokłych łąk nie uratuje Wojewódzki Konserwator Przyrody, to może zrobić tylko gmina we własnym zakresie, w tym przypadku cały nakład na ich ochronę to (o paradoksie!) dopilnowanie terminów koszenia, wypasu, czy wręcz wypalania! A jeśli właścicielowi nie będzie się to opłacało, nie pozostanie nic innego jak przejąć te czynności na własne barki.

Ustawa o ochronie przyrody nie zezwala radom gmin na tworzenie rezerwatów. Ochronę wspomnianych wyżej zbiorowisk nieleśnych można podciągnąć pod pojęcie użytków ekologicznych, na co się gminom zezwala. Trudniejsza sytuacja będzie na terenach leśnych, gdzie z punktu widzenia ekologizującej się gminy jest wiele obiektów, które są warte ochrony, ale niezwykle trudno uznać je za godne miana rezerwatu przyrody. Uznać je za użytki ekologiczne? Byłoby to nawet zgodne z prawdą...

Użytkami ekologicznymi są zasługujące na ochrone pozostałości ekosystemów, mających znaczenie dla zachowania unikatowych zasobów genowych i typów środowisk, jak: naturalne zbiorniki wodne, śródpolne i śródleśne "oczka wodne", kępy drzew i krzewów, bagna, torfowiska, wydmy, płaty z nieużytkowaną roślinnością, starorzecza, wychodnie skalne, skarpy, kamieńce itp. (art. 30 ust. 1 Ustawy o ochronie przyrody) ... ale czy z taką interpretacją zgodzi się główny zainteresowany - leśnictwo?

Kilka przykładów. Charakterystyczną cechą naszego klimatu jest podobno stopniowe ocieplanie się. Widomym tego znakiem jest w niektórych okolicach silna ekspansja w podszycie wielu lasów nizinnych gatunków drzew ciepłolubnych: klonu zwyczajnego, jaworu, lipy, jesionu. Często dzieje się tak dlatego tylko, że w pobliżu lasu biegnie droga obsadzona tymi drzewami lub w lesie pozostały 2 - 3 drzewa. I nagle taka zmiana! Jeśli ta tendencja się utrzyma, to w tym konkretnym lesie po ustąpieniu górnego piętra złożonego najczęściej z sosny za kilkadziesiąt lat będziemy mieli drzewostan liściasty. Jednocześnie będzie on świadkiem powstania być może nowego okresu klimatycznego. Czyli już dziś ma wartość dokumentacyjną, naukową. Ma też wartość przyrodniczą jako właśnie "użytek ekologiczny" (np. miododajność, fitoncydy itp.). Uważam, że tradycyjna ochrona przyrody zabrnęła tutaj w ślepy zaułek. Wiele rezerwatów przyrody powstało dla ochrony czegoś, co w naturze nie występuje. Często jedynym uzasadnieniem ich ochrony były względy praktyczne, np. ochrona lasu sosnowo-grabowego, jako przykład nadzwyczajnej trwałości i produkcyjności. Jest to prawda tylko do momentu wypadnięcia sosny z drzewostanu. Jako gatunek światłożądny nie ma ona możliwości odnowienia się pod okapem cienistego lasu. W tym momencie to, co pozostało z dawnego rezerwatu zaczyna ewaluować w kierunku pełnej naturalizacji, ale - o dziwo - przedstawia z reguły niewielką wartość dla gospodarki leśnej. Fakt taki nie przekreśla samej idei powoływania tego typu rezerwatów leśnych są one nadal ciekawym obiektem badań naukowych. Przekreśla tylko czysto utylitarną argumentację. Niemniej faktem jest, że gdy ostatnio trzeba było przeprowadzać rewizję rezerwatów; wiele z nich utraciło te walory, w imię których zostały utworzone.

Pewnym wyjściem byłyby takie przypadki jak wspomniany wyżej. Ale utworzenie nowego rezerwatu to proces długi i zagmatwany. Zanim zostanie sfinalizowany, może już nie być obiektu, który miał być chroniony. Lokalne inicjatywy (gminy, klubu ekologicznego) mogą wprowadzić pewne ożywienie i przyspieszyć uznanie nawet za rezerwat przyrody niektórych lokalnych form ochrony.

Np. powinno się zwrócić szczególną uwagę na odnowienia lipy w drzewostanach. W pewnych przypadkach należy dążyć do objęcia ich ochroną, niedopuszczenia do zrębowego systemu użytkowania lasu, po to by uzyskać zbliżony do naturalnego las lipowy. Las taki będzie z czasem potężnym źródłem nasion, obsiewających nowe powierzchnie. Stanie się też niewyczerpanym źródłem pożytku pszczelego - dobro, które w lasach staje się coraz rzadsze.

Ochrona przyrody praktycznie nie potrafi sobie poradzić z problemem ginięcia wiązów (3 gatunki rodzime) z naszej przyrody. Na ich zagładę składa się katastrofalne obniżenie poziomu wód gruntowych w lasach i poza nimi, zatrucie powietrza i zawleczona tzw. holenderska choroba wiązów (grafioza), nazywana chorobą naczyniową wiązów. Zdarza się, że w lasach występują niewielkie skupiska tych drzew, są zdrowe, obradzają nasiona. W obecnej sytuacji zasługują więc na wszechstronną opiekę (drzewa, stanowiska na których rosną i ich najbliższe otoczenie). Nie wiemy jaki zbieg okoliczności im w tym przypadku sprzyja, ale na tym etapie nie musi nas to interesować. Najpierw nie dopuśćmy do ich zniszczenia, potem bądźmy rzecznikami zbioru nasion i uprawy w szkółkach, wreszcie - sadźmy je w lesie na równi z innymi gatunkami drzew, a dopiero potem domagajmy się od organów ochrony przyrody uznania naszego stanowiska za rezerwat przyrody.

Zresztą jeśli będziemy do końca skuteczni, to taka końcowa "nobilitacja" przedmiotu naszej troskliwości na nic nam się nie przyda. W końcu z faktu ochrony wielu roślin drzewiastych wiele nie wynikło. Przykładem nich będzie cis, jarząb brekinia, wawrzynek wilczełyko. Bez objęcia ich czynną ochroną, a więc konsekwentnej ochrony istniejących stanowisk naturalnych, zbioru nasion i sadzenia na nowe stanowiska nie da się tych gatunków utrzymać na dłuższą metę w naszej florze.

Przypadek wiązów jest o tyle trudny do rozwiązania, że nie bardzo wiadomo jaki status im przyznać. Są rzadkie, coraz rzadsze, ale i nie są chronione. A "teoria użytków ekologicznych"? Od biedy da się zastosować do miododajnych klonów i lip. Wiąz, jesion takich widomych "pożytków" nie dają. Owszem, znana jest ich rola w wydzielaniu fitoncydów, czy ogólnie korzystne oddziaływanie na organizm. Zresztą w tym przypadku można odwołać się do argumentu zachowania bioróżnorodności, zachowania unikatowych zasobów genowych itp. (art. 30 ustawy).

Do kategorii użytków ekologicznych w lasach gmina może też zaliczyć jakiś program ochrony dzikich drzew owocowych: jabłoni, gruszy, czereśni. Stanowiska w lasach są o tyle cenne, że występują tam populacje "całkiem dzikie" lub prawie dzikie, w odróżnieniu od silnie udomowionych populacji polnych. Te ostatnie zresztą też powinny być objęte skrupulatną ochroną właśnie jako użytki ekologiczne.

To samo może dotyczyć zespołów krzewiastych, skupisk, jeżyn, głogów, wierzb krzewiastych itp.

O ile pewne formy ochrony zespołów muraw, łąk podmokłych itp. muszą odbywać się z udziałem kosy, o tyle w gminie ekologicznej byłoby nad wyraz wskazane, aby chronić trwałe zespoły chwastów; na miedzach, poboczach polnych dróg itd. To też są użytki ekologiczne, tym bardziej cenne, że powierzchniowo znikome wobec ogromu pól uprawnych. Jest to o tyle trudne, jako że w dobrze zagospodarowanych gminach chwasty te były dotąd zawzięcie koszone i tępione zresztą wszelkimi sposobami.

Art. 30 ust. 2 Ustawy o ochronie przyrody podaje, że Użytki ekologiczne uwzględnia się w miejscowym planie zagospodarowania przestrzennego i uwidacznia w ewidencji gatunków (powinno być chyba "gruntów", bo gmin nie interesuje "ewidencja gatunków" tylko "ewidencja gruntów"). A więc znów przypomina się doniosła rola planu zagospodarowania przestrzennego, tak że nie wszystkie akcje ekologizującej się gminy muszą być od razu postrzegane jako ewidentne awanturnictwo. Zresztą zwróćmy uwagę, że wiele stwierdzeń obecnej ustawy o ochronie przyrody czy poglądów uznanych za naukowo dowiedzione prawdy jeszcze kilkadziesiąt lat temu potraktowano by jako czystą fantazję. Mając tę pewność, nie mówmy, że na coś jest za wcześnie. Z reguły jest już o kilkadziesiąt lat za późno.

Przykładem niech będzie problem pomników przyrody. Charakterystyczną pamiątką minionego półwiecza będzie brak kilku dziesiątków roczników drzew pomnikowanych w przyszłości. Winna jest tu sama koncepcja ochrony przyrody, która traktowała pomniki jako dane raz na zawsze i... piła motorowa, która nie liczy się z grubością drzew. A przecież drzewa dorastają do rozmiarów pomnikowych i, jak się okazuje, dość szybko obumierają. Ich miejsca nie zajmą następne drzewa bo... ich po prostu nie ma, zostały wytrzebione przy użyciu pił łańcuchowych - rzecz dawniej nieosiągalna przy pomocy pił ręcznych.

Trzeba dbać o "narybek" dla przyszłej kolekcji drzew pomnikowych. Szczególnie w lasach, gdzie praktycznie grubszych okazów drzew nie ma już od dawna. Trzeba umieć je zawczasu wyodrębnić ze względu na ciekawy pokrój, położenie, żywotność, gatunek. Nie czekać na pomnikowe wymiary, bo można się nie doczekać.

Jeśli chodzi o lasy, to właśnie tutaj powinniśmy mieć sprzymierzeńców. To, że tak się nie stało wynika z przyjętego schematyzmu prac leśnych. Nie ma zwyczaju pozostawiać w lasach na zrębach przestojów, tj. drzew, które oszczędzone w procesie wyrębu lasu, pozostają do następnego wyrębu (za 80 - 100 - 150 lat). Taką genezę ma wiele dzisiejszych rezerwatów przyrody, których skład gatunkowy przedstawia się np. tak: dąb - 240 - 340 lat, sosna 150, czasem nawet 180 lat, grab - 0 - 120 lat. Dzisiaj już wiemy, że taki las nie powstaje w sposób naturalny. Przed 150 - 180-cioma laty istniał w tym miejscu zrąb, na którym pozostawiono pojedyncze dęby, wówczas w wieku 60 - 200 lat. Dzisiaj te dęby o rozmiarach pomnikowych dożywają kresu swego życia, podobnie jak o jedno pokolenie młodsze sosny, wprowadzone tam kiedyś w sposób sztuczny, czy naturalny (dziś z reguły trudno to ustalić). Na placu boju pozostaje najbardziej cienioznośny grab, który tworzy tzw. klimaksowy zespół grądowy, będący w tych warunkach końcowym etapem ewolucji zespołów leśnych.

Z chwilą rezygnacji w lasach z tzw. gospodarstwa przestojowego, skończyło się odkrywanie drzew pomnikowych; po prostu ich nie ma i przy tym systemie gospodarki leśnej nigdy nie będzie. Możliwości w tym względzie jest tutaj sporo. Dopuszczalne jest tworzenie w lasach gospodarstw przestojowych, zaleca się pozostawianie przestojów dębowych z uwagi na ich obfitsze i częstsze owocowanie, a tym samym zapewnianie zwierzynie cennego pożywienia. Przestoje drzew w bardzo skuteczny i radykalny sposób zwiększają różnorodność środowiska leśnego, przede wszystkim przez tworzenie dużej ilości nasion, które wysiewając się, różnicują monotonne z reguły uprawy pochodzenia sztucznego.

Spór, który od kilkunastu lat nasila się, toczony między leśnikami i ekologami różnej maści, wymusi na leśnictwie szereg "proekologicznych" ustępstw. Raz będzie to sprawa przestojów, innym razem pozostawiania drzew dziuplastych, czy pozostawianie w lesie posuszu jałowego względnie leżaniny. O innych sprawach pisałem wcześniej. Rzecz w tym, że bez klubu ekologicznego (kompetentnego) sama gmina nie poradzi sobie z takim ogromem spraw. Rzecz bowiem nie idzie o to, że leśnictwo nie chce chronić przyrody, tak jak to sobie wyobrażają przyrodnicy i przedstawiciele mnogich ruchów ekologicznych. Leśnictwo ma po prostu inną wizję ochrony. Np. obecnie gospodarka leśna preferuje inny typ swoistej kultywacji ochrony drzew, a raczej drzewostanów. Wykonana została ogromna praca na terenie całego kraju, gdzie poddano ocenie drzewostany pod kątem ich wartości hodowlanej, odporności na choroby i zanieczyszczenie środowiska, koniecznie rodzimego pochodzenia. Wytypowano w ten sposób tzw. wyłączone drzewostany nasienne, służące tylko do zbioru nasion; cenniejsze może dla gospodarki leśnej, niż niejeden rezerwat przyrody. Sadzonki wyhodowane z nasion zebranych w tych drzewostanach służą do zakładania wyodrębnionych tzw. upraw pochodnych. Zakłada się, że wyrosłe z tych upraw przyszłe drzewostany będą cechować się lepszą żywotnością i jakością masy drzewnej, niż poprzednie drzewostany, często wadliwe, sadzone z nasion pochodzących z różnych regionów Europy

Oprócz wyłączonych drzewostanów nasiennych, podstawową bazą nasienną w lasach stanowią tzw. gospodarcze drzewostany nasienne, mniej cenne niż poprzednie, ale mimo to charakteryzujące się dobrą jakością hodowlaną na danym terenie i siedlisku. Podlegają one wyrębowi, ale ten może nastąpić tylko w roku obfitego owocowania. Zanim to jednak nastąpi, drzewostan taki jest do spełnienia swej ostatniej misji specjalnie przygotowany, m.in. dokonuje się jego prześwietlenia, usuwa wszystkie drzewa wadliwe, by uniknąć przekazywania cech niepożądanych itp.

Jest to tzw. selekcja populacyjna drzew leśnych, prowadzona z myślą o hodowli drzewostanów podstawowych gatunków tylko z nasion drzew o najbardziej pożądanych cechach.

Niemniej ważna jest selekcja indywidualna, polegająca na wyszukiwaniu drzew doborowych. Jest ich mniej niż pomników przyrody. Kryteria wyboru są niezwykle drobiazgowe; ustanawiane są one pod kątem gonności pnia, braku sęków, rozwidleń itp. Drzewo takie musi mieć określony typ ugałęzienia, odpowiedni pokrój i wielkość korony. O ostrości kryteriów niech świadczy fakt, że w całej Polsce wybrano zaledwie niecałe 5000 sztuk takich drzew.

Drzewa te w reprodukcji lasu spełniają dwojaką rolę:

  1. z ich nasion zakłada się plantacyjne uprawy nasienne, a gdy te dojrzeją i wydadzą nasiona - uprawy pochodne,
  2. w sposób wegetatywny powiela się drzewa doborowe i zakłada się ze szczepów plantacje nasienne, a z tych - jak wyżej - uprawy pochodne.

Program selekcji i nasiennictwa ma niewątpliwie wszelkie cechy programu czysto technicznego; jego pierwszoplanowym celem jest produkcja surowca o najwyższych parametrach technicznych dla przemysłu. Niesie też w sobie niebezpieczeństwo silnego zubożenia różnorodności genetycznej drzew w przyszłych lasach. Z ekologicznego punktu widzenia zawiera jednak i pozytywne elementy, np. zwraca uwagę na rodzimość pochodzenia drzew doborowych i drzewostanów nasiennych, odporność na choroby, żywotność, wreszcie odwołuje się do utopii lasów puszczańskich, złożonych z drzew prostych i gonnych20. Jednym zdaniem - nie wolno tych działań widzieć tylko krytycznie jako metody intensyfikacji produkcji leśnej.

Techniki selekcji to też są "pomniki czasu", zjawisko typowe tyleż dla schyłkowego okresu intensyfikacji produkcji leśnej, co i dla nowego etapu - ekologizacji.

Dla ekologizującej się gminy nie powinno pozostać obojętne, że na jej terenie znajduje się wyłączony drzewostan nasienny, drzewo doborowe, plantacyjna uprawa nasienna, plantacja nasienna ze szczepień, czy końcowy efekt tych zabiegów - blok upraw pochodnych.

Proszę zwrócić uwagę, że leśnicy stosują już od paru dziesiątków lat techniki, które tu nieśmiało proponujemy i dla innych roślin, np. chronionych. Po prostu praktykujemy swoisty barbaryzm, będący połączeniem techniki i utopii powrotu do idealnej puszczy pierwotnej.

Np. plantacja nasienna jest złożona z wegetatywnych szczepów - potomstw drzew doborowych, pochodzących z jednej dzielnicy, puszczy itp. Szczepy te, pochodzące od kilkudziesięciu drzew matecznych, sadzi się w specyficznym zmieszaniu, by osiągnąć w danych warunkach maksymalny efekty krzyżowego zapylenia. Mamy więc w miniaturze "puszczę" złożoną z owych kilkudziesięciu klonów drzew, ale za to najlepszych! I nieważne, że nasze drzewka sięgają zaledwie do pasa i już obficie owocują; my wiemy, że ich genotyp jest dokładnie ten sam, co u najśmiglejszych drzew doborowych gdzieś w leśnych odstępach. Trudno o dosadniejszy przykład barbaryzmu - pomieszania technik i motywacji, tak typowych dla naszego rozumienia ekologizacji. Trudno też o cenniejszy "pomnik przyrody".

Zdaje się, że leśnicy "mówią prozą, wcale o tym nie wiedząc". Nie zmienia to oczywiście faktu, iż między leśnictwem i różnymi ideami ekologów znajduje się szczególnie dużo tematów odmiennie interpretowanych. Ekologizacja nie może tej sytuacji zaostrzyć; sukces musi być wynikiem współdziałania, nie konfrontacji. Na początek proponuję uzgodnienie pojęć.

Oleg Budzyński, Dylematy ekologizacji gmin wiejskich. Taktyka ekorozwoju gminy