Świat bez władz
WOLNOŚĆ, RÓWNOŚĆ ITD.
Nie ma większego absurdu i gorszej przysługi dla ludzkości w ogóle, jak obstawanie przy tym, że wszyscy ludzie są równi. Najoczywiściej wszyscy ludzie nie są równi, a wszelkie demokratyczne koncepcje, zdążające do zrównania wszystkich ludzi, są tylko wysiłkiem ku zatamowaniu postępu.
Jednym z fundamentów współczesnych ustrojów politycznych jest przeświadczenie, że każdy człowiek ma prawo do osobistej wolności, rozumiane tak, że bez jakiejś wyższej racji nikt nie może mu niczego narzucać. Jedną z tych wyższych racji jest poszanowanie przez każdego wolności innego człowieka, dzięki czemu wolność jednych nie staje się niewolą innych. Zgodnie z taką filozofią, stosunki władcze między ludźmi są zazwyczaj złem – z pewnymi wyjątkami, znów usprawiedliwianymi wyższą racją. Dla dalszych wywodów przyjmiemy jako cel taką organizację społeczeństwa, która ogranicza liczbę i siłę relacji władczych między ludźmi.
Drugim fundamentem współczesnych ustrojów jest raczej powszechne przyjmowanie założenia o równości wszystkich ludzi. Ale jaka jest równość człowieka o majątku większym niż majątek milionowej prowincji z najmarniejszym z mieszkańców tejże prowincji? Owszem, obaj są ludźmi, więc bardziej są równi między sobą niż człowiek z robakiem albo – powiedzmy – kamieniem. A weźmy kamień ważący tyle, co największy bogacz. Czy jest z nim równy? Co do wagi – owszem. W tym sensie to i ludzie są równi: co do liczby nóg, rąk, głów, jakiegoś wzoru budowy ciała czy zachowania, należą do tego samego gatunku, zwykle do tej samej kultury, ale to nie równość przecież, to tylko wspólnota.
Utrzymywanie fikcji zawsze pociąga za sobą jakieś koszty. Gdybyśmy postanowili ulegać mniemaniu, że wszyscy ludzie są jednej płci, musielibyśmy trochę zreformować modę i obyczajowość, coś tam pozmieniać w kulturze, stworzyć rozległą cenzurę oraz wymyślne tabu i obrzędy maskujące prokreację. Trzeba byłoby utrzymywać rozbudowany system, oparty w większości na fałszu lub co najmniej służący zakryciu prawdy. Koszty takiego systemu musiałyby być wielkie.
Podobnie jest z podtrzymywaniem pozoru, że wszyscy ludzie są równi, w oczywisty sposób fałszywego i przeciwnego naturze rzeczy, musi to również pociągać za sobą różnorakie koszty. Jednym z nich jest głęboka niespójność i wielość sprzeczności w organizacji państwa oraz społeczeństwa. Udawanie, że ludzie są równi, nie tylko wymaga jakichś samoograniczeń poznawczych, kosztów kamuflażu i ukrytych mechanizmów, dostosowujących fałszywą z założenia teorię do niepoprawnej w jej rozumieniu rzeczywistości, ale też potrzebuje specyficznego otumanienia społeczeństwa, aby nie dostrzegało ono fundamentalnej sprzeczności deklaracji z rzeczywistością.
Wolność nie cieszy słabego wśród silnych czy biednego wśród bogatych. Formalna równość wszystkich w sensie posiadanych praw, kiedy są to prawa swobodnego czerpania dóbr ziemskich, z których to jeden korzysta wielką koparką, inny zaś nie ma nawet dobrej łopaty, taka równość prowadzi do wykładniczego wzrostu dysproporcji zamożności i wpływów i w konsekwencji najpierw do ekonomicznego, a kiedyś pewnie do formalnego niewolnictwa większości. Tak to skutkiem obłudnej równości może być prawdziwa niewola.
Prawdziwie pożądana i nieszkodliwa równość ludzi to równość statusu i stanu, nie pozwalająca jednym na nadmierne wynoszenie się nad innych: dominowanie nad nimi, krzywdzenie albo wykorzystywanie ich. Jak pięknie napisał Gabriel Garcia Marquez: człowiek ma prawo patrzeć na drugiego z góry tylko wówczas, kiedy chce mu pomóc, ażeby się podniósł.
WŁASNOŚĆ
Bo i któż przypuszczałby, że człowiek mający pewność, iż nigdy nie zabraknie mu niczego, będzie żądał rzeczy niepotrzebnej. I rzeczywiście obawa, aby w przyszłości nie być czegoś pozbawionym, jest tą przyczyną, która sprawia, że wszystkie stworzenia są chciwe lub drapieżne, jedynie zaś w człowieku szczególnym powodem chciwości jest pycha; ona to właśnie budzi w nim fałszywą ambicję, aby starał się zabłysnąć przed innymi nadmiarem bogactw.
Gdy się dobrze zastanowić, co oznacza własność, to trzeba stwierdzić, że własność jest prawem negatywnym, które ma utrudnić lub uniemożliwić innym korzystanie z czegoś. Kiedy własność dotyczy rzeczy o mierze ludzkiej: żywności, odzieży czy schronienia, to prawo własności chroni właściciela przed tymi, którzy by chcieli go pozbawić czegoś, co jest mu potrzebne. Kiedy jednak sprawa dotyczy dużej wyspy, to kto i w jakim sensie jej może potrzebować i jak z niej korzystać? No, powiedzmy, że ktoś lubi pustkę i samotność. No to niech ją ma, ale tak stąd po horyzont to chyba wystarczy, prawda? Co to mu za różnica, czy dalej są ludzie, czy ich nie ma, skoro nie jest w stanie nawet tego stwierdzić?
Prawo własności w przypadku rzeczy wielkich ogranicza innych niepotrzebnie, gdyż pozbawia ich czegoś, czego właściciel nie tylko nie potrzebuje, ale nawet nie jest w stanie wykorzystać; inaczej mówiąc: naruszenie własności nie zubaża wtedy właściciela lub zubaża go w niezauważalnym stopniu. Podobnie ma się rzecz z prawami autorskimi: autor piosenki nie traci jej, gdy ją ktoś kopiuje, on tylko traci jakąś cząstkę nadziei na zysk z ewentualnej sprzedaży. Niepobranie jednak tantiemy autorskiej czy opłaty za przybicie do wyspy nie zmniejsza niczyjego stanu posiadania.
W przypadku rzeczy wielkich równoczesne posiadanie władzy i własności oznacza mniej więcej tyle samo, co posiadanie samej władzy. Wynikałoby z tego, że wraz ze wzrostem własności, jej użyteczność zmierza do zera. Oczywiście chodzi o tak zwaną użyteczność krańcową, czyli o przyrost użyteczności, bo te rzeczy, których ktoś umie samodzielnie obronić, pozostają w pełni użyteczne. W myśl tego posiadacz Australii mógłby sobie zbudować ziemiankę z małym warzywnikiem i czerpać z niej pełną użyteczność lub ogrodzić stuhektarową farmę i cieszyć się już niepełną, ale większą niż poprzednio użytecznością. Powiększenie jednak farmy na cały kontynent już niewiele by zwiększyło użyteczność tego posiadania.
Zresztą, ilu pięknych samochodów można co dzień użyć, ile zjeść frykasów, ile wypić wina, ilu wysłuchać pochlebstw, ile zeżreć elitarnych lekarstw przeciw umieraniu? No, samochodów to może kilka, żarcia parę kilo, wina parę litrów, pochlebstw parę godzin i lekarstw ze sto. A ile to kosztuje? Tysiąc, dwa czy dziesięć tysięcy dolarów? Niechby i dziesięć. To byłoby trzysta tysięcy miesięcznie oraz trzy miliony sześćset tysięcy na rok. Daje to trzysta sześćdziesiąt milionów na stuletnie życie. No to po cholerę więcej? Dla dzieci i żon? OK, niech będzie zatem miliard, ale więcej? To już chyba choroba. Jak traktować człowieka, który codziennie kupuje 50 kilo chleba, mimo że spożywa setną tego część, a resztę marnuje? No, chyba podobnie jak tego, co ma miliard dolarów i jeszcze nie zaczął ich wydawać, a tylko zwiększa swój problem, zabiegając o kolejne miliardy. Na pewno nie jest to objawem zdrowia psychicznego.
Jeśli przyjmiemy za regułę, że własność czegokolwiek o wartości przekraczającej rozsądek będzie wymagała wspólnictwa takiej liczby osób, żeby żaden udział nie przekroczył jakiejś założonej wielkości maksymalnej, to w gruncie rzeczy nikogo niczego nie pozbawimy. Skoro stan posiadania pojedynczej osoby jest ograniczony naturalnie, może też być ograniczony formalnie. To zresztą żadne ograniczenie, zakazać foce fruwania. A jeżeli którejś zakaz ten przeszkadza, należy zwątpić, czy rzetelnie podaje się za fokę, bo uczciwej foce byłoby to obojętne.
PRAWO AUTORSKIE
Prawa autorskie, ta groteskowa i wynaturzona narośl ostatnich stuleci, szczególnie zwyrodniała w XX stuleciu, stwarzają dziś wielkie zagrożenie dla rozwoju wiedzy i kultury w ogóle, ale rezygnacja z nich w pokojowy sposób wydaje się niemożliwa, gdyż służą one dzisiaj jako potężne i skuteczne narzędzia wyzysku. Prawa te opierają się na wielu intelektualnych nadużyciach i absurdach, coraz bardziej hamujących wszelki postęp. Cywilizacja, które te prawa odrzuci, powinna doświadczyć silnego impulsu rozwojowego. Przy pierwszej nadarzającej się okazji prawa te trzeba będzie zlikwidować, a co najmniej drastycznie ograniczyć.
Praktycznie cały rozwój ludzkiej wiedzy, większość kultury, najważniejsze dzieła sztuki – wszystko to powstawało z motywacji wyższych i często idealistycznych. Imponujący rozkwit nowożytnej nauki europejskiej przebiegał w atmosferze bezinteresownej wymiany myśli, odkryć, dzielenia się nimi i otwartej dyskusji pomiędzy największymi umysłami różnych krajów. Jakże to różne od typowego dla większości czasów zazdrosnego zamykania odkryć w świątyniach, i jakże różne przyniosło skutki! Wcześniej tylko raz ludzkość doświadczyła podobnego przyspieszenia: w dawnej Grecji, a zwłaszcza w jej małoazjatyckich koloniach, a działo się to również w atmosferze traktowania wiedzy jako dobra wspólnego.
Szczególnie okrutnym i haniebnym obszarem wyzysku przy pomocy praw autorskich i patentowych jest obszar zdrowia: aparatura medyczna, farmacja, higiena. Konieczne będzie co najmniej drastyczne skrócenie okresów ochrony patentowej – co do czasu ochrony lub wolumenu produkcji chronionej. Droższe lekarstwa, dłużej wypracowywane i wymagające dłuższej ochrony, to i tak zdobycz dla garstki bogaczy, a tych stać na osobistą farmację, której nie musi finansować ogół.
Bardzo ograniczyć trzeba byłoby ochronę marek i znaków towarowych, zarówno dla racjonalizacji cen, jak i dla utrudnienia działalności reklamowej. Reklama to zjawisko o szczególnej i czasem trudnej do uchwycenia szkodliwości. Podnosi ceny dóbr, wypacza rynkowe mechanizmy równowagi, degraduje życie do konsumpcji, ciągnie w dół poziom kultury masowej, bezwstydnie piorąc mózgi jej uczestników. Są dwa główne sposoby walki z reklamą. Osłabienie ochrony znaków towarowych utrudni wmawianie ludziom, że ryż zapakowany w czerwony karton wart jest więcej od ryżu w kartonie szarym. Inny sposób to represjonowanie kłamstwa i surowe karanie za dezinformację. Jeśli ktokolwiek poczuje się wprowadzony w błąd, oszukany czy choćby molestowany przez reklamę, może zawsze pozwać winnego. W wyniku tego reklama będzie się musiała ograniczyć do rzetelnego i nienatrętnego informowania o właściwościach produktów.
Rzekome zagrożenia, jakie miałyby płynąć z likwidacji prawa autorskiego i patentowego, nie wydają się gorsze od faktycznych skutków tych praw. Gdyby jednak całkowita ich likwidacja okazała się niemożliwa, należałoby co najmniej ograniczyć ich ochronę czasowo i kwotowo.
Fragmenty książki Świat bez władz – w przygotowaniu.
Nie ma większego absurdu i gorszej przysługi dla ludzkości w ogóle, jak obstawanie przy tym, że wszyscy ludzie są równi. Najoczywiściej wszyscy ludzie nie są równi, a wszelkie demokratyczne koncepcje, zdążające do zrównania wszystkich ludzi, są tylko wysiłkiem ku zatamowaniu postępu.
Henry Ford
Jednym z fundamentów współczesnych ustrojów politycznych jest przeświadczenie, że każdy człowiek ma prawo do osobistej wolności, rozumiane tak, że bez jakiejś wyższej racji nikt nie może mu niczego narzucać. Jedną z tych wyższych racji jest poszanowanie przez każdego wolności innego człowieka, dzięki czemu wolność jednych nie staje się niewolą innych. Zgodnie z taką filozofią, stosunki władcze między ludźmi są zazwyczaj złem – z pewnymi wyjątkami, znów usprawiedliwianymi wyższą racją. Dla dalszych wywodów przyjmiemy jako cel taką organizację społeczeństwa, która ogranicza liczbę i siłę relacji władczych między ludźmi.
Drugim fundamentem współczesnych ustrojów jest raczej powszechne przyjmowanie założenia o równości wszystkich ludzi. Ale jaka jest równość człowieka o majątku większym niż majątek milionowej prowincji z najmarniejszym z mieszkańców tejże prowincji? Owszem, obaj są ludźmi, więc bardziej są równi między sobą niż człowiek z robakiem albo – powiedzmy – kamieniem. A weźmy kamień ważący tyle, co największy bogacz. Czy jest z nim równy? Co do wagi – owszem. W tym sensie to i ludzie są równi: co do liczby nóg, rąk, głów, jakiegoś wzoru budowy ciała czy zachowania, należą do tego samego gatunku, zwykle do tej samej kultury, ale to nie równość przecież, to tylko wspólnota.
Utrzymywanie fikcji zawsze pociąga za sobą jakieś koszty. Gdybyśmy postanowili ulegać mniemaniu, że wszyscy ludzie są jednej płci, musielibyśmy trochę zreformować modę i obyczajowość, coś tam pozmieniać w kulturze, stworzyć rozległą cenzurę oraz wymyślne tabu i obrzędy maskujące prokreację. Trzeba byłoby utrzymywać rozbudowany system, oparty w większości na fałszu lub co najmniej służący zakryciu prawdy. Koszty takiego systemu musiałyby być wielkie.
Podobnie jest z podtrzymywaniem pozoru, że wszyscy ludzie są równi, w oczywisty sposób fałszywego i przeciwnego naturze rzeczy, musi to również pociągać za sobą różnorakie koszty. Jednym z nich jest głęboka niespójność i wielość sprzeczności w organizacji państwa oraz społeczeństwa. Udawanie, że ludzie są równi, nie tylko wymaga jakichś samoograniczeń poznawczych, kosztów kamuflażu i ukrytych mechanizmów, dostosowujących fałszywą z założenia teorię do niepoprawnej w jej rozumieniu rzeczywistości, ale też potrzebuje specyficznego otumanienia społeczeństwa, aby nie dostrzegało ono fundamentalnej sprzeczności deklaracji z rzeczywistością.
Wolność nie cieszy słabego wśród silnych czy biednego wśród bogatych. Formalna równość wszystkich w sensie posiadanych praw, kiedy są to prawa swobodnego czerpania dóbr ziemskich, z których to jeden korzysta wielką koparką, inny zaś nie ma nawet dobrej łopaty, taka równość prowadzi do wykładniczego wzrostu dysproporcji zamożności i wpływów i w konsekwencji najpierw do ekonomicznego, a kiedyś pewnie do formalnego niewolnictwa większości. Tak to skutkiem obłudnej równości może być prawdziwa niewola.
Prawdziwie pożądana i nieszkodliwa równość ludzi to równość statusu i stanu, nie pozwalająca jednym na nadmierne wynoszenie się nad innych: dominowanie nad nimi, krzywdzenie albo wykorzystywanie ich. Jak pięknie napisał Gabriel Garcia Marquez: człowiek ma prawo patrzeć na drugiego z góry tylko wówczas, kiedy chce mu pomóc, ażeby się podniósł.
WŁASNOŚĆ
Bo i któż przypuszczałby, że człowiek mający pewność, iż nigdy nie zabraknie mu niczego, będzie żądał rzeczy niepotrzebnej. I rzeczywiście obawa, aby w przyszłości nie być czegoś pozbawionym, jest tą przyczyną, która sprawia, że wszystkie stworzenia są chciwe lub drapieżne, jedynie zaś w człowieku szczególnym powodem chciwości jest pycha; ona to właśnie budzi w nim fałszywą ambicję, aby starał się zabłysnąć przed innymi nadmiarem bogactw.
Tomasz Morus
Powiedzenie, że pojedynczy człowiek posiada pasmo gór, morze albo dużą wyspę to trochę nadużycie pojęciowe. Wyspę można posiadać, póki ktoś inny jej nie zajmie, ale wtedy jeszcze można intruza przegnać, a gdyby miał być silniejszy, można utrzymywać straże albo wzywać na pomoc flotę sąsiedniego kraju, oczywiście w imię świętego prawa własności, ale w tym momencie zaczynamy już mówić raczej o władzy niż o własności.Gdy się dobrze zastanowić, co oznacza własność, to trzeba stwierdzić, że własność jest prawem negatywnym, które ma utrudnić lub uniemożliwić innym korzystanie z czegoś. Kiedy własność dotyczy rzeczy o mierze ludzkiej: żywności, odzieży czy schronienia, to prawo własności chroni właściciela przed tymi, którzy by chcieli go pozbawić czegoś, co jest mu potrzebne. Kiedy jednak sprawa dotyczy dużej wyspy, to kto i w jakim sensie jej może potrzebować i jak z niej korzystać? No, powiedzmy, że ktoś lubi pustkę i samotność. No to niech ją ma, ale tak stąd po horyzont to chyba wystarczy, prawda? Co to mu za różnica, czy dalej są ludzie, czy ich nie ma, skoro nie jest w stanie nawet tego stwierdzić?
Prawo własności w przypadku rzeczy wielkich ogranicza innych niepotrzebnie, gdyż pozbawia ich czegoś, czego właściciel nie tylko nie potrzebuje, ale nawet nie jest w stanie wykorzystać; inaczej mówiąc: naruszenie własności nie zubaża wtedy właściciela lub zubaża go w niezauważalnym stopniu. Podobnie ma się rzecz z prawami autorskimi: autor piosenki nie traci jej, gdy ją ktoś kopiuje, on tylko traci jakąś cząstkę nadziei na zysk z ewentualnej sprzedaży. Niepobranie jednak tantiemy autorskiej czy opłaty za przybicie do wyspy nie zmniejsza niczyjego stanu posiadania.
W przypadku rzeczy wielkich równoczesne posiadanie władzy i własności oznacza mniej więcej tyle samo, co posiadanie samej władzy. Wynikałoby z tego, że wraz ze wzrostem własności, jej użyteczność zmierza do zera. Oczywiście chodzi o tak zwaną użyteczność krańcową, czyli o przyrost użyteczności, bo te rzeczy, których ktoś umie samodzielnie obronić, pozostają w pełni użyteczne. W myśl tego posiadacz Australii mógłby sobie zbudować ziemiankę z małym warzywnikiem i czerpać z niej pełną użyteczność lub ogrodzić stuhektarową farmę i cieszyć się już niepełną, ale większą niż poprzednio użytecznością. Powiększenie jednak farmy na cały kontynent już niewiele by zwiększyło użyteczność tego posiadania.
Zresztą, ilu pięknych samochodów można co dzień użyć, ile zjeść frykasów, ile wypić wina, ilu wysłuchać pochlebstw, ile zeżreć elitarnych lekarstw przeciw umieraniu? No, samochodów to może kilka, żarcia parę kilo, wina parę litrów, pochlebstw parę godzin i lekarstw ze sto. A ile to kosztuje? Tysiąc, dwa czy dziesięć tysięcy dolarów? Niechby i dziesięć. To byłoby trzysta tysięcy miesięcznie oraz trzy miliony sześćset tysięcy na rok. Daje to trzysta sześćdziesiąt milionów na stuletnie życie. No to po cholerę więcej? Dla dzieci i żon? OK, niech będzie zatem miliard, ale więcej? To już chyba choroba. Jak traktować człowieka, który codziennie kupuje 50 kilo chleba, mimo że spożywa setną tego część, a resztę marnuje? No, chyba podobnie jak tego, co ma miliard dolarów i jeszcze nie zaczął ich wydawać, a tylko zwiększa swój problem, zabiegając o kolejne miliardy. Na pewno nie jest to objawem zdrowia psychicznego.
Jeśli przyjmiemy za regułę, że własność czegokolwiek o wartości przekraczającej rozsądek będzie wymagała wspólnictwa takiej liczby osób, żeby żaden udział nie przekroczył jakiejś założonej wielkości maksymalnej, to w gruncie rzeczy nikogo niczego nie pozbawimy. Skoro stan posiadania pojedynczej osoby jest ograniczony naturalnie, może też być ograniczony formalnie. To zresztą żadne ograniczenie, zakazać foce fruwania. A jeżeli którejś zakaz ten przeszkadza, należy zwątpić, czy rzetelnie podaje się za fokę, bo uczciwej foce byłoby to obojętne.
PRAWO AUTORSKIE
Prawa autorskie, ta groteskowa i wynaturzona narośl ostatnich stuleci, szczególnie zwyrodniała w XX stuleciu, stwarzają dziś wielkie zagrożenie dla rozwoju wiedzy i kultury w ogóle, ale rezygnacja z nich w pokojowy sposób wydaje się niemożliwa, gdyż służą one dzisiaj jako potężne i skuteczne narzędzia wyzysku. Prawa te opierają się na wielu intelektualnych nadużyciach i absurdach, coraz bardziej hamujących wszelki postęp. Cywilizacja, które te prawa odrzuci, powinna doświadczyć silnego impulsu rozwojowego. Przy pierwszej nadarzającej się okazji prawa te trzeba będzie zlikwidować, a co najmniej drastycznie ograniczyć.
Praktycznie cały rozwój ludzkiej wiedzy, większość kultury, najważniejsze dzieła sztuki – wszystko to powstawało z motywacji wyższych i często idealistycznych. Imponujący rozkwit nowożytnej nauki europejskiej przebiegał w atmosferze bezinteresownej wymiany myśli, odkryć, dzielenia się nimi i otwartej dyskusji pomiędzy największymi umysłami różnych krajów. Jakże to różne od typowego dla większości czasów zazdrosnego zamykania odkryć w świątyniach, i jakże różne przyniosło skutki! Wcześniej tylko raz ludzkość doświadczyła podobnego przyspieszenia: w dawnej Grecji, a zwłaszcza w jej małoazjatyckich koloniach, a działo się to również w atmosferze traktowania wiedzy jako dobra wspólnego.
Szczególnie okrutnym i haniebnym obszarem wyzysku przy pomocy praw autorskich i patentowych jest obszar zdrowia: aparatura medyczna, farmacja, higiena. Konieczne będzie co najmniej drastyczne skrócenie okresów ochrony patentowej – co do czasu ochrony lub wolumenu produkcji chronionej. Droższe lekarstwa, dłużej wypracowywane i wymagające dłuższej ochrony, to i tak zdobycz dla garstki bogaczy, a tych stać na osobistą farmację, której nie musi finansować ogół.
Bardzo ograniczyć trzeba byłoby ochronę marek i znaków towarowych, zarówno dla racjonalizacji cen, jak i dla utrudnienia działalności reklamowej. Reklama to zjawisko o szczególnej i czasem trudnej do uchwycenia szkodliwości. Podnosi ceny dóbr, wypacza rynkowe mechanizmy równowagi, degraduje życie do konsumpcji, ciągnie w dół poziom kultury masowej, bezwstydnie piorąc mózgi jej uczestników. Są dwa główne sposoby walki z reklamą. Osłabienie ochrony znaków towarowych utrudni wmawianie ludziom, że ryż zapakowany w czerwony karton wart jest więcej od ryżu w kartonie szarym. Inny sposób to represjonowanie kłamstwa i surowe karanie za dezinformację. Jeśli ktokolwiek poczuje się wprowadzony w błąd, oszukany czy choćby molestowany przez reklamę, może zawsze pozwać winnego. W wyniku tego reklama będzie się musiała ograniczyć do rzetelnego i nienatrętnego informowania o właściwościach produktów.
Rzekome zagrożenia, jakie miałyby płynąć z likwidacji prawa autorskiego i patentowego, nie wydają się gorsze od faktycznych skutków tych praw. Gdyby jednak całkowita ich likwidacja okazała się niemożliwa, należałoby co najmniej ograniczyć ich ochronę czasowo i kwotowo.
Fragmenty książki Świat bez władz – w przygotowaniu.