RZEŹNIA
Człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego, jak pewne sytuacje, wydarzenia mogą wpłynąć na dalsze spojrzenie na świat. Dwa lata temu pracowałem w rzeźni. Był to duży zakład uboju zwierząt. Wiem dokładnie wszystko – jak cały proces uboju i przetwórstwa mięsa przebiega: od transportu do miejsca przeznaczenia. W telewizji pokazuje się zwierzęta z farm jako te, które są przeznaczone na ubój, a później przedstawia się gotowe wyroby. Nikt jednak nie mówi jak to wszystko przebiega krok po kroku. Jedynym programem jaki widziałem w telewizji był reportaż o koniach transportowanych na rzeź. To stanowczo za mało. Postaram się przedstawić te procesy w najmniejszych szczegółach, bo to doświadczenie było dla mnie naprawdę szokiem. Nigdy nie zapomnę tych widoków, a wszystko to, co tu opiszę, widziałem na własne oczy…TRANSPORT
Duże samochody ciężarowe są podzielone na dwa piętra. Na każdym z nich można pomieścić ok. 30 świń. Przemierzają one kilkaset kilometrów bez jedzenia i picia. Można wyjść z założenia, że po co karmić skoro za kilka godzin i tak pójdą na mięso. Na taki samochód wkłada się ok. 100 świń, czyli prawie 2 razy więcej niż przewiduje norma. Zwierzęta chodzą po sobie raniąc się nawzajem. Z bydłem jest podobnie. Norma – 6 sztuk, a ładunek faktyczny - 8 (do 9). Podczas jazdy niejedno zwierzę złamie sobie nogę bądź się przewróci. W tym momencie nie ma możliwości wstać. Dopiero przy rozładunku, jeżeli w ogóle wstanie. No i jeszcze jedno. Z pobliskich wiosek przywóz wygląda następująco: np. krowy są przywiązywane do ciągnika i z dużą prędkością ciągnięte do „poczekalni”. Proszę sobie wyobrazić zwierzę, które waży ok. 600 kg, biegnące za ciągnikiem. Może to się wydać śmieszne, jednak takowe nie jest. Jakiekolwiek zwolnienie powoduje zaciskanie się pętli wokół karku. Zwierzę z braku powietrza niejeden raz się przewróci. Wtedy jest zmuszane do wstania, czyli jest bite ciężkimi prętami stalowymi i kopane – nie oszczędzając głowy. Takie zwierzę jest w szoku. Nie ma możliwości się oswobodzić – zdane jest na „łaskę” człowieka. Z połamanymi kośćmi w końcu kończy morderczy bieg. Podobnie sprawa wygląda z rozładunkiem z samochodów. Nie ma żadnych podestów, po których zwierzęta mogłyby zejść – szkoda czasu. „Skok” z wysokości 1,5 metra często kończy się ciężkimi obrażeniami. Krowa – zmuszana prętami i liną – pierwszy ruch kopyta robi w powietrze. Później „nie ma problemu”, bo zadziała siła grawitacji. Łamie się w połowie na burcie samochodu i z całym impetem uderza o betonowe podłoże. Chrzęst łamanej szczęki jest bardzo często słyszany. Następnie, gdy wstanie, linami zaciągane jest do budynku. „Czasami” jednak nie wstanie. Świnie zaś „fruwają”, bo tak to się nazywa w żargonie oprawców, z wysokości ok. 3 do 3,5 metra. Jeżeli nie przeżyją tego upadku – może to i lepiej. Jeśli jednak „mają szczęście” – kwestia czasu… Przy tym zakładzie zaraz obok jest dom prywatny. Mieszka w nim właściciel ubojni. Ma żonę i małe dzieci. Pewnego pięknego, ciepłego dnia przyjechał TIR ze świniami. Budynek mieszkalny jest tak usytuowany, że z balkonu widać rozładunek. Stała tam matka ze swoją córeczką i mówiła: „widzisz to są świnki”. A córeczka (podejrzewam, że chyba 5-6 lat) machała z radości rękami. Myślę, że to dziecko nigdy nie będzie kochało swojego zwierzaka. Pies czy kot będzie dla niego rzeczą, którą będzie można w każdej chwili uśmiercić. Plac zabaw. Mała piaskownica, foremki do piasku… i dwa metry dalej kopyta bydlęce wywleczone z rzeźni przez Bolka, bo tak miał na imię duży bernardyn, pies właściciela. On też się przydawał do pracy. Wiadomo, że krowy czy świnie śmiertelnie boją się psów. Podpuszczany przez rzeźników gryzł zwierzęta po kopytach, a one wyły z bólu, pracownicy zaś mieli dużo zabawy.
OCZEKIWANIE NA ŚMIERĆ
Zwierzęta w tzw. „poczekalni” stoją dobę po to, aby się wypróżniły. Często nie jedzą nawet kilka dni. „Ekonomiczna sprawa”, bo wtedy jest mniej roboty. Nie trzeba będzie czyścić wnętrzności z resztek jedzenia. Całą noc słychać je, jak dopominają się o jedzenie. Niektóre z nich padają z wycieńczenia. Inne coś wtedy skonsumują, ogryzają ciało współtowarzysza raniąc je niemiłosiernie. Tu też miałem przykre doświadczenie. Przyjechał dobry znajomy właściciela z dwoma krowami na „żuku”. Podstawił samochód pod drzwi. Gdy je otworzył, dwa byki, które już tam czekały całą noc, przedarły się obok samochodu i wybiegły na zewnątrz. Zaczął biec za nimi. Zawołał mnie żebym mu pomógł. Gdyby wybiegły na główną ulicę byłoby ryzyko, że mogą zostać potrącone przez samochód. Udało mu się jednak zablokować drogę. Krzyczał i wymachiwał powrozem. Jeden z byków zawrócił. Drugi jednak za wszelką cenę chciał się wydostać. Nadeszły posiłki. Jeden pracownik podbiegł i z całej siły uderzył byka prętem w zad. Ten zaryczał w niebogłosy. Już im było łatwiej. Mieli nad nim przewagę, jednak chodzili wokół niego ostrożnie. To był młody silny byczek. Jeden z pracowników krzyknął do mnie żebym otworzył boczne drzwi by zapobiec kolejnej „dezercji” innych zwierząt. Zrobiłem to, co mi powiedzieli abym zrobił. Byłem w szoku. Nie wiedziałem jak się obchodzić z tak dużymi zwierzakami. Stałem jak wryty. Widziałem w oczach tych zwierząt to, że chciały żebym im pomógł. Nic nie mogłem zrobić. Krzyknąłem i zacząłem wymachiwać kijem przed ich głowami. Bały się, że uderzę je w końcu. Tak strasznie mrugały oczami. Wtedy zobaczyłem, że jednemu z nich polały się łzy. Nie wiem do dziś, czy to naprawdę były łzy, ale tak to wyglądało. „To była nasza jedyna okazja żeby stąd uciec… Nie udało się. Może innym razem”. Nie było już następnego podejścia. Poszły pod nóż.
Kolejna zapamiętana scena to prowadzenie do uboju dwóch młodych cielaków. Dziwne, ale kompletnie nie stawiały oporu. Mało życia znały. „Tylko z opowieści”. Dwóch rzeźników prowadziło je przywiązane powrozami. Wydawało się, że biegną jak na „palcach” – dumne, ufne tym, którzy je prowadzą. Jeszcze kilka kroków. Już są na miejscu. Kilka minut później głośny ryk i… cisza. Po wszystkim. Jeden z oprawców po wyjściu z budynku miał na sobie gumowy, żółty fartuch, cały zalany krwią. Wszystko było jasne.
„KONIEC” CIERPIENIA
Można to jednak nazwać początkiem męki tych bezbronnych zwierząt. Bydło jest wprowadzane między dwie stalowe barierki. W tym momencie nie ma już odwrotu. Niektóre z nich – świadome swego losu – nie chcą wejść do korytarza. Wtedy są „dopingowane” krzykiem, prętem i oczywiście prądem. Człowiek o dużej wrażliwości na pewno nie chciałby zobaczyć jak zwierzę reaguje na 220V. Wyje z bólu, rzuca się, ale nie ma mocnych – „trzeba iść dalej, może już przestaną mnie męczyć”. Zapach krwi też daje swój niepowtarzalny efekt. I niech mi nikt nie mówi, że zwierzę nie jest świadome tego, co go czeka. Widok wiszących już na hakach współtowarzyszy „spokojnie” się wykrwawiających mówi sam za siebie. Zwierze widzi to i pewnie myśli: „na pewno zrobią to samo i ze mną – tylko dlaczego”? Nie muszą dużo iść. Widzą, że korytarz się kończy. Co dalej? Poganiane i bite zwierzę trafia do „głównego stanowiska”. Tam już czeka na nie jeden gość, który nie ma żadnych skrupułów (w tej pracy skrupuły??? – dobre pytanie). Przystawia do ciała tzw. nożyce i uruchamia agregat prądotwórczy za pomocą guzika umieszczonego w rączce. Zwierze głową uderza w nie kilka razy odpychając je od siebie. Wie, czym to grozi. Ma przecież obok siebie już wiele ciał: „To pewnie z tego powodu”. Niewiele trzeba – tylko dwa „strzały”. Broni się jak może, ale ten ból jest za silny. Silniejsze sztuki mają większą „dawkę”. Podczas porażania prądem wydają z siebie dziwne dźwięki. Nic więcej już nie „powie”. Nie oznacza to, że to już jest koniec. Przy pierwszym pociągnięciu nożem wraca świadomość. Jednak ostrze noża trafia na główną aortę: tryska krew. Spływa ona do kanałów, gdzie są umieszczone zbiorniki na tę życiodajną ciecz. Bezgłowe zwierzę próbuje wstać – i nieraz się to mu udaje – jeszcze przez kilka minut. Kolejny pracownik podchodzi ostrożnie z długim toporem do szamoczącego się zwierzęcia i łamie mu kopyta – to już jest koniec. W tym momencie w ruch idzie suwnica, która wyciąga zwierzę za tylne kopyta – za pomocą łańcuchów – w górę. Reszty dokonuje specjalista od „patroszenia”. Rozcina skórę. Leje się tłuszcz, woda i krew bardzo dobrze zaopatrzona w adrenalinę. W przypadku krów przecina wymiona i z nich wylewa się mleko. Kolejny etap to „czyszczenie”. Wszystkie wnętrzności są segregowane w specjalnych pojemnikach. Każda część ciała ma swoje miejsce.
Drugi sposób bestialskiego traktowania. Z chwilą, gdy zwierzę porażone prądem leży na ziemi, zaciąga się je za pomocą łańcuchów i unosi pod sufit. Przy tym ryczy i niemiłosiernie się szamocze. Nikt tu nie ma litości. Wyciągarka bez problemu radzi sobie z półtonowym cielskiem. Gdy wisi już pół metra nad skrwawioną posadzką, rzeźnik podrzyna umiejętnie gardło, robiąc to w ten sposób, aby przeciąć główną żyłę doprowadzającą krew do całego ciała. Zwierzę jest świadome tego, iż czeka go śmierć. Kilka minut, sącząca się krew i… po wszystkim. Czasami jednak szkoda prądu. Kilkanaście uderzeń toporem w głowę i daje to podobny efekt. Miażdży czaszkę. Przy „rozbieraniu” daje się zauważyć to, że serce jeszcze się porusza próbując pompować resztki krwi. Bezskutecznie. Nóż wbity w dolną część serca opróżnia je całkowicie. Płuca jeszcze chwilę będą próbowały oddychać. Ale po co… Przecież to już koniec. „Next please!!!” – krzyczy jeden człowiek. Do akcji wkraczają „rozbieracze”. To oni są odpowiedzialni za to, żeby żaden kawałek mięsa nie zmarnował się. Wykrawają mięso między żebrami, usuwają je z kości. Do tego są im potrzebne dwa narzędzia pracy. Stalowa rękawica, która chroni przed nożem, a w drugiej ręce super ostry nóż. Po kilku chwilach wyjeżdżają same szkielety. Temu wszystkiemu towarzyszy smród nie do wytrzymania. Rzeźnicy piją piwo z byczą krwią. Podobno nie czuć wtedy zapachów, jakie się unoszą w zakładzie.
Kiedyś zakład zatrudnił praktykantów ze szkół zawodowych. Mieli oni sprzątać po ubojach i przygotowywać pomieszczenia do samego uboju. W takich zakładach wiecznie są szczury, które wchodzą do przewodów, maszyn do obróbki mięsa. Jest tak przyjęte, że zanim uruchomi się maszyny, trzeba najpierw narobić dużo hałasu, żeby gryzonie uciekły. Raz było inaczej. Praktykanci nie zrobili tego i z chwilą, gdy maszyny poszły w ruch, dało się usłyszeć niejeden kwik zgniatanych szczurów. NO PROBLEM – to też jest w końcu mięso – skomentował jeden z rzeźników.
Pewnego popołudnia przyjechał facet z krową na żuku. Zwierzęciu wyraźnie coś dolegało, ponieważ nie stało lecz leżało na samochodzie. Do rogów miała przywiązany gruby łańcuch. Kierowca zaczął próbować krowę ściągnąć z żuka. Jednak wyjątkowo nie chciała z niego zejść. Wziął ją na inny sposób. Zaczął bić zwierzaka tym stalowym łańcuchem po głowie. Porykiwała i w końcu – zmuszana ciągłymi, bolesnym ciosami – wstała: skoczyła z wysokości 1 metra i już była na ziemi. To była bardzo duża sztuka. Nie weszła o własnych siłach do rzeźni. Jeden z pracowników uruchomił suwnicę po to, żeby wydłużyć łańcuch. Jedna chwila i już kopyta skrępowane. Byłem pewny, że krowa nie przeżyła tego upadku. Leżała na betonowych płytach bez ruchu. Suwnica ruszyła. Duże cielsko miało do „przebycia” ok. 6-8 metrów, wleczone najpierw po betonie a później po tłustej, skrwawionej posadzce. Białe łaty na tej krowie zabarwiły się na czerwono. Pas podłogi wyczyszczony skórą zwierzęcia błyszczał w świetle reflektorów. Nie na długo, bo za chwilę zalał się krwią. „No i w górę” – krzyknął rzeźnik. Łańcuch nawijany na bęben suwnicy był coraz krótszy. Zwierzę już wisi. W pewnej chwili kopyta wyswobodziły się z niego i krowa uderzyła o ziemię. Myliłem się. Nadal żyła. Po tym upadku głośno zaryczała. Chyba coś sobie złamała. Zgadza się. To był kręgosłup. Widziałem część wystających kości. Podejście drugie. Tym razem już nie będzie „niespodzianek”. Stałem obok tego wszystkiego 10, może 12 metrów. Gdy patrzyłem na nią, a ona na mnie myślałem, że stracę przytomność. Coś mi nie pasowało. Gabaryty tej krowy były nadzwyczaj pokaźne. Znowu wisi pod sufitem. Oprawca stanął na specjalnym podeście i zaczął przecinać skórę. Nie mogłem w to uwierzyć. Ta krowa była cielna. Można powiedzieć, że to było „cesarskie cięcie”. Cielak wyłonił się z brzucha i z całą siłą uderzył o ziemię. Jeszcze się ruszał. Cały mokry od wód płodowych próbował wstać. Rzeźnik kopnął go i ten się przewrócił. Wzięli go, jeden za kopytka drugi za głowę i wrzucili do metalowego pojemnika. Jeszcze chwilę słyszałem stuk kopyt o jego ściany. Chciał się wydostać stamtąd lecz nie miał żadnych szans. Po kilkunastu minutach cielę zdechło zbryzgane krwią własnej matki. Takie młode mięso też się przyda. „Mamo gdzie jesteś? co się dzieje? co ja im zrobiłem, że mnie tak traktują?” – może cielak zadawał sobie takie pytania. Nigdy już nie zasmakuje matczynego mleka i słodkiej soczystej trawy. Bardzo starannym ruchem noża wymię zostało podzielone, żeby całe mleko się wylało. Jeszcze tydzień i młody byczek jadłby z nich – jak każde inne dziecko.
Później dowiedziałem się, że ta krowa miała poważną infekcję i nie mogła się ocielić. Więc została przeznaczona na ubój.
PO WSZYSTKIM
Ludzie pracujący w takich zakładach często nie mają wykształcenia. Zaledwie kilka klas podstawówki. Znieczulica na cierpienie – to u nich normalne. Kiedyś nawet udało mi się jeść z nimi obiad. Ciekawa sytuacja. Kiedyś był program w telewizji pt. „Kawaleria powietrzna”. No i w pewnym momencie jeden z nich powiedział tak:, „ale oni tam przeklinają!!!!”. Stwierdziłem, że nie jest on do końca świadomy tego, co robi. Ponad 100 świń dziennie nie ucieka spod jego noża, kilkanaście sztuk bydła bestialsko mordowane. A on mówi, że w „Kawalerii” przeklinają.
Następny dzień rano. Przyjeżdżają prywatni właściciele po swoje poćwiartowane zwierzaki. Jedna kobieta przyjechała z dziećmi. Chciała kupić półtuszę wieprzową. Mirek (tak miał brat właściciela na imię) przyniósł jej połówkę świni przeciętą symetrycznie wzdłuż kręgosłupa. Nie słyszałem rozmowy, ale w pewnym momencie Mirek oddalił się. Po kilku chwilach wrócił. Trzymał w ręce litrowy słoik wypełniony krwią. Trzeba będzie zrobić pyszną kiszkę. Brało mnie na wymioty. Od momentu, kiedy tam zacząłem pracę, nie mogłem wytrzymać odoru. Czasami to nawet modliłem się, żeby wiatr zawiał świeżym powietrzem.
Cały czas mam przed oczami te widoki. Zrezygnowałem z jedzenia mięsa. Wiem, z czego jest mięso mielone, z czego bardzo smaczne parówki. Nie życzę nikomu takich doświadczeń, jakich ja tam doznałem. Nie opisałem wszystkiego dokładnie. Starałem się jednak przedstawić rzeczywisty obraz tego procederu. W każdej z tych scen uczestniczyłem jako obserwator. Długo nie mogłem dojść do siebie, ale jakoś się oswoiłem z tą rzeczywistością. Podczas miesięcznej pracy nie dotknąłem jednego kawałka mięsa. Nie byłem tam jako ten, który ma kontakt ze zwierzętami. Skończyłem Technikum Budowlane i budowaliśmy tam nową chłodnię. Teraz żałuję, że nic nie zrobiłem dla tych zwierząt. Podobno taki ich los, ale ja w to nie mogę do końca uwierzyć.
Łukasz Kempny
student II roku socjologii UJ, na stałe mieszka w Limanowej