Wydawnictwo Zielone Brygady - dobre z natury

UWAGA!!! WYDAWNICTWO I PORTAL NIE PROWADZĄ DZIAŁALNOŚCI OD 2008 ROKU.

NIESPOKOJNY SEN NOCY LETNIEJ FAUN POWRACA DO SWEGO GAJU

Zapada wrześniowy, wczesny zmierzch. W półmroku zaczynają świecić jakieś oczy, pod czyimś ostrożnym stąpaniem szeleści podszycie, pomiędzy pniami przemyka sylwetka jelenia. Błysnąwszy pięknym porożem jego głowa znika za wysokimi krzewami. Wkrótce po ciepłym jeszcze śladzie kręci się para młodych kojotów jakby oceniając szansę na udane polowanie. Bezszelestnie przemyka nad pociemniałymi drzewami białawy kształt sowy, spłoszonej piskami dzikiego królika schwytanego w lisie kły. Pokrzykując niespokojnie w ciemnościach, spóźniony sznur dzikich gęsi wraca na noclegowisko.

Początek typowej nocy puszczańskiej? Nic podobnego! Raczej jest początek typo-wej nocy na obrzeżach kanadyjskiego Toronto, metropolii w której mieszka ponad 3 miliony ludzi i cała gromada dzikich zwierząt. Dla sprawiedliwości trzeba dodać, ze pod względem zajmowanej powierzchni jest ono jednym z największych miast na świecie, co czyni łatwiejszym do zrozumienia owe puszczańskie konotacje. Pocięte dziesiątkami wąwozów, pradolin rzecznych, rozległych parków, terenów pozostawionych pod przyszła zabudowę i niekończącymi się dzielnicami domków z ogródkami stanowi ono idealne środowisko dla szeregu zdawałoby się typowo leśnych gatunków. W istocie rzeczy wiele z nich tak doskonale przystosowało się do miejskich warunków, że okazy wprowadzone do naturalnego, tj. dzikiego, środowiska nie umieją w nim przetrwać. Czy jest więc możliwa koegzystencja przyrody i człowieka? Na pewną odpowiedź jest jeszcze za wcześnie, ale ponad wszelką wątpliwość jest to proces trudny, choć możliwy, jak widać choćby na przykładzie Toronto.
Wedle prowadzonych badań, Toronto zamieszkuje parędziesiąt pospolicie w tej strefie klimatycznej występujących gatunków zwierząt, ptaków, ssaków, a także płazów i gadów. Są tu jelenie białoogonowe, pieski preriowe i susły, szopy pracze, skunksy, kojoty, lisy, króliki, wiewiórki, ptaki drapieżne, wodne, śpiewające i przelotne – nawet podobne do klejnotów kolibry z Meksyku, skąd także przylatują najdziwniejsze migrujące motyle świata – monarchy, i wiele wiele innych. Nie to jest może najistotniejsze aby je wszystkie wyliczyć, lecz zastanowić się raczej nad sposobem w jaki zaadaptowały się do nowych warunków życia, w których doskonale sobie radzą. Jak łatwo można zauważyć, mechanizmy przystosowania przede wszystkim dotyczą przyzwyczajenia się do wszechobecności ludzi oraz ruchu ulicznego, później dopiero nowych źródeł pokarmu i metod jego zdobywania. Zmianie uległy też instynkt terytorialny zredukowany odpowiednio do zagęszczenia osobników danego gatunku na kurczącej się przestrzeni. Generalnie rzecz biorąc, zwierzęta żyjące w mieście wydają się być bardziej odporne na stres środowiskowy i lepiej znoszą wszelkie zmiany otoczenia. Jest to prawdopodobnie spowodowane, naturalnym w tych warunkach życia, wyeksponowaniem na znacznie większą ilość bodźców niż w środowisku właściwym dla gatunku. Można też przyjąć, że doświadczenie rodziców służy potomstwu oswajając ze wszystkimi elementami życia w mieście – hałasem, obecnością ludzi, ruchem ulicznym. Doskonale można to zaobserwować na przykładzie szopów praczy, stanowiących nieomal plagę miast amerykańskich i zwłaszcza kanadyjskich. Niewielkie te zwierzęta można uznać za mistrzów przystosowania i przetrwania. Zamieszkujące pierwotnie doliny rzeczek i strumieni budowały swoje gniazda w jamach i pod wykrotami drzew, żywiąc się insektami, rybami i małżami oraz częściami roślin ssaki te w mieście niespodziewanie znalazły swoja Ziemię Obiecaną. Nie dosyć, że z wprawą, wykorzystując najmniejszą nawet szparę, włamują się na strychy gdzie znajdują bezpieczne schronienie, to jeszcze całkowicie przestawiły się na dietę złożona z odpadków kuchennych obficie dostarczanych każdego dnia do miejskich śmietników. Lęku przed ludźmi wyzbyły się nieomal całkowicie – częste są przypadki przetrząsania przez nie zawartości pozostawionych w parkach toreb w poszukiwaniu przysmaków, nierzadko też zapuszczają się do domów i wyjadają zwierzętom z misek. Oswojenie ich jest kwestią jedynie kilku dni i paru garści ulubionych przysmaków – herbatników, orzeszków lub kawałków ryby. Większym kłopotem jest raczej pozbycie się takich całkowicie spoufalonych gości – nauczone do karmienia będą czekać wytrwale, zniecierpliwione nawet ciągnąć łapkami za ubranie. Ich umiejętność przetrwania w sztucznym środowisku uwarunkowana jest wyjątkową inteligencją tych zwierząt – i osiągna taki stopień, że lepiej odżywione miejskie szopy są większe i cięższe niż ich leśni rodacy, co więcej – nie potrafią już odszukać i wykorzystać naturalnych źródeł jedzenia, takiego jak jaja ptasie, żaby i drobne rybki. Wydaje się nawet, że niechętnie zjadają pokarm tego rodzaju, gustując o wiele bardziej w resztkach frytek, kościach pieczonych kurczaków i słodyczach.
Podobnym w umiejętności adaptacji okazał się być skunks. Zasłużenie legendarny skunks, będący nota bene bardzo urodziwym zwierzęciem rozmiarów sporego kota, z jedwabiście miękkim futerkiem czarno-białego koloru. Podobnie jak w przypadku szopa, adaptacje ułatwiła rozwinięta wszystkożerność i upodobanie do nocnego trybu życia. W mieście stanowiło to korzystną cechę przystosowawczą, ponieważ wyjątkowo krótkowzroczny skunks większą część swojego życia spędza żerując w środku nocy, po uciszeniu się ruchu ulicznego i ludzkich hałasów. Mając upodobanie do owadów ucztuje na nieskończonych przestrzeniach przydomowych trawników wyjadając tłuste pędraki i dżdżownice – ale jeszcze częściej przeszukując śmietniki. Łakomstwo jego nie ma granic – łupieżcze wypady po odpadki kuchenne zdarzają się w nawet w środku jasnego dnia, nieomal pod nogami ludzi. Możliwe, że przekonanie o własnej nietykalności dodaje im odwagi! Bo też istotnie, zapach skunksa zasłużenie ma opinię najtrwalszego i najprzykrzejszego odoru na świecie. Aczkolwiek w rzeczywistości nie nadużywają swoich „perfum” (wytworzenie jednorazowej dawki trwa blisko 2 tygodnie!) to całkowicie wystarczy sama ich obecność, żeby zniechęcić się do wszelkich pertraktacji ze skunksami. Ofiara opryskana wydzieliną gruczołów odbytowych – tłustym, żółtawym płynem o parzących właściwościach – co najmniej przez następne dwa tygodnie pachnieć będzie specyficzną mieszanina lisiego piżma, zgniłego mięsa i palonej gumy. Nic więc dziwnego, że te skądinąd mile zwierzęta nie cieszą się szczególnie dużą sympatią jaką wielu mieszczuchów ma dla wiewiórek, innego gatunku skutecznie zadomowionego w mieście. Kanadyjskie wiewiórki nie są tak urodziwe jak znane w Polsce rudzielce z pędzelkowatymi uszkami i futerkiem jak świeżo wyłuskany kasztan. Tutejsze odmiany są maści czarnej lub srebrzysto-popielatej i właściwie gdyby nie puszysty ogonek, podobniejsze byłyby do grubawych szczurków. Bogactwo parków i zamiłowanie Kanadyjczyków do drzew zapewnia im dość miejsc na zimowiska, zaś hojne dłonie spacerowiczów zapewniają wikt. Adaptacja polegała więc głównie na przyzwyczajeniu się do nowych rodzajów pokarmu i miejskie wiewiórki niejako „z wyboru”, nauczone jego dostępnością, stały się praktycznie nieomal wszystkożerne. Ich naturalne siedliska nie uległy wielkiej zmianie, jako że najchętniej zamieszkiwały lasy mieszane, zapewniające szyszki i orzechy, a te same gatunki drzew są sadzone w parkach, po staremu więc budują wiewiórki liściaste okrągłe gniazda w rozwidleniu konarów, gdzie bezpiecznie odchowują młode. Wśród zakamarków miejskich parków znajdują też schronienie drapieżniki – kojoty i lisy. Gatunki stosunkowo nowe dla miejskiego pejzażu, nadspodziewanie szybko przystosowują się do nowych warunków. Zdumiewające jest chyba najbardziej jak mało obawiają się ludzi – szczególnie lisy potrafią beztrosko uciąć sobie drzemkę pod którymś krzewem w ogródku, kojotom zaś zdarza się wybrać na rodzinną norę podmurówkę mieszkalnego domu. Swoje sukcesy w opanowywaniu nowego środowiska oba gatunki zawdzięczać mogą stosunkowo dobrze ustabilizowanemu ekosystemowi miasta, obfitującymi w drobne zwierzęta i ptaki żyjące wśród obfitej miejskiej zieleni, której znaczne połacie są utrzymywane w całkowicie naturalnym stanie zapewniając im kryjówki. Dodatkowym źródłem jedzenia są oczywiście niezawodne śmietniki. Najwięcej łupieżczych skłonności przejawiają tu kojoty – ładne zwierzęta z wyglądu przypominające średniej wielkości owczarka niemieckiego i zresztą należące do tej samej rodziny psowatych. Mają one opinię nieopanowanych żarłoków i – jak się mówi – nie jedzą tylko tego, co się właśnie pali żywym ogniem. Jest w tym może ziarno prawdy, bo rzeczywiście spotyka się kojoty pożerające nawet ogrodowe melony z braku konkretniejszych dań, dieta z pewnością dziwna jak na kuzyna wilka. Naturalnie, nie przysparza im to przyjaciół wśród ogrodników!
Gatunkiem, który jednak najbardziej fascynuje jest dzika gęś kanadyjska, będąca nieomal całkowicie na wymarciu w połowie XX w. Piękny ten ptak, popielato-czarny z głową ozdobioną śnieżnobiałym „policzkiem” – został uratowany od wyginięcia staraniem Kanadyjczyków, dla których stanowi symbol tego kraju. Z uznaniem można przyznać, że wysiłki te przyniosły doskonały skutek i gęsi powróciły do swojej poprzedniej liczebności, na dodatek nieoczekiwanie nabierając upodobania do mieszkania w mieście! Toronto zwłaszcza, może z racji położenia nad brzegiem wielkiego jeziora Ontario, ma wątpliwy honor posiadania jednych z najliczniejszych stad gęsich – wątpliwy przede wszystkim dlatego, bo sama ich ilość powoduje kłopoty. Przede wszystkim zanieczyszczają odchodami bulwary i parki nad wodą, a także wyskubują trawniki. Jednakże kto mógłby powstrzymać się od zachwytu widząc ciągnący po niebie klucz gęsi, nawołujących melodyjnymi głosami! Oswojone niczym domowe ptactwo pozwalają bez lęku zbliżyć się do siebie bliżej niż na wyciągnięcie ręki, wypatrując czy aby trafi im się smakowita pajda chleba. Nierzadko też można zobaczyć parę dorosłych ze sznureczkiem burych gąsiątek, z rodzicem czujnie stróżującym na każdym jego końcu. Ostrożność jest tu konieczna i to nie w obronie przed ludźmi, ale zadomowionymi na dobre drapieżnymi ptakami. Ku zaskoczeniu wielu ornitologów okazało się, ze sokoły i jastrzębie doskonale poradziły sobie w mieście i traktują wysokie drapacze chmur jako namiastkę urwisk skalnych. Zanotowano rosnąca liczbę gniazd i par skutecznie wychowujących młode w samym sercu miasta. Co więcej, przestało być zjawiskiem z pierwszych stron gazet zobaczenie sylwetki sokoła wędrownego siedzącego na czubku latarni przy autostradzie. Można powiedzieć raczej, że staje się to częścią krajobrazu. Być może więc jest szansa na wieczory, kiedy obok gwaru miasta usłyszeć będzie można głosy leśnego królestwa…

Marita Kane
marita.kane@sympatico.ca
Marita Kane