KECZUA-DISCO
Zaintrygował mnie plakat reklamujący międzynarodowy festiwal muzyki sakralnej na Podbeskidziu, gdyż pomiędzy moskiewskim chórem patriarchalnym, grupą gospel i orkiestrą symfoniczną znaleźli się Indianie z plemienia Keczua. Postanowiłam zbadać, co ma wspólnego muzyka sakralna z mieszkańcami peruwiańskiej dżungli.– Większość Polaków zna Indian z filmów o Bolku i Lolku oraz książek Karola Maya – zagaił entuzjastycznie pan stojący na scenie do licznej bielskiej widowni. Po takim wstępie miałam nadzieję, że Indianie nie znają polskiego (niestety znali) i słuchałam dalej miłego pana, jak opowiada o rzekomym odkryciu dzikich, zdolnych muzyków z Peru przez dzielnych i oddanych sprawie polskich misjonarzy. To dzięki ich zabiegom mieszkańcy dżungli mają możliwość koncertowania w cywilizowanych krajach. Na widowni sporo osobistości: prezydent miasta, biskup, hojni sponsorzy – wszyscy wydawali się zadowoleni z żartobliwego tonu konferansjera.
– Dodatkową atrakcją będzie to – rzucił z tajemniczym uśmiechem pan – że Indianie oprócz swoich tradycyjnych piosenek wykonają utwory sakralne a także zaśpiewają po polsku. Brawa! Chwila oczekiwania na dzikich przedstawicieli plemienia Keczua i oto na scenie pojawia się czteroosobowa grupa młodych, długowłosych mężczyzn odzianych w glany i czarne jeansy i gdyby nie ich barwne poncha i indiańskie rysy, dałabym głowę, że jestem na koncercie europejskiej grupy rockowej. Tym bardziej że muzycy podpięli do pieców gitary basowe, a honorowe miejsce na scenie zajął minikomputer. Solista dyskretnie wyjął z plecionego woreczka dyskietkę, wsunął do komputera i rozległy się dyskotekowe rytmy podkładu z akcentami brazylijskiej samby. Miejsce białych reflektorów zajęły kolorowe, wirujące światła a Indianie pogrywając na tradycyjnych fletach i gitarach odśpiewali po polsku pieśń religijną sławiącą boga białych ludzi.
Brawa! Zmiana dyskietki i z kolejnym półplaybackiem płynie w eter inna, zdaje się bardziej tradycyjna pieśń. Gitary basują, światła wirują. Mniej wyrobiona artystycznie część widowni dyskretnie sunie w kierunku drzwi. Głównie młodzież. Na szczęście większości się podoba, gibają się w rytm kolejnych utworów, klaszczą.
Indianie prawdopodobnie postanowili przybliżyć nam kulturę całego amerykańskiego kontynentu, gdyż mogliśmy usłyszeć w peruwiańskiej aranżacji tak wielkie przeboje jak Quantanamera czy Lambada. Kiedy zaś zagrali motyw przewodni z hollywoodzkiej superprodukcji „Titanic”, byłam już pewna, że wszyscy idziemy na dno. Gdyby nie to, że wpadłam w iście „montypythonowski” nastrój, pewnie bym się ewakuowała w tym właśnie momencie. I byłby to błąd, bo może nigdy nie dane byłoby mi usłyszeć andyjskiej wersji „Ore ore” czy „Hej, sokoły”. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że koncert ten jest prawdopodobnie kontynuacją „Odwilży kabaretowej”, której plakaty reklamowe wisiały jeszcze tu i ówdzie na murach. Znając Indian nie tylko z kreskówek i książek dla dzieci, nie zdawałam sobie sprawy, że w dżungli czają się tak dobre kabarety, które tylko czekają na to, by odkrył je jakiś misjonarz niosący naszą cywilizację między bananowce i liany.
Jeśli tak wygląda chrześcijańska wersja dzikości, należy się zastanowić nad sensem organizowania tego typu występów. Ja na scenie zobaczyłam czterech młodych ludzi, którzy najwidoczniej wstydzą się swojej tradycyjnej muzyki i dlatego ubrali ją w dyskotekowy playback z dyskietki z basowym brzmieniem gitar. Jakby obawiając się, czy widzowie zniosą półtorej godziny ich rdzennych pieśni, urozmaicili występ znanymi przebojami oraz religijnymi piosenkami o żenującym poziomie artystycznym.
Szerzone wśród tzw. dzikich płytkie wzorce zachodnie wykorzeniają i zubażają te narody o ciekawej i bogatej kulturze. Piękne, tradycyjne utwory, w których mieści się ludowa mądrość i religia, zostają zastąpione ich cepeliowską wersją, etno-folkiem. Mieszanki te, pozbawione uroku oraz dobrego smaku, są kolejnym symptomem wszędobylskiej globalizacji.
Joanna Matusiak