Wydawnictwo Zielone Brygady - dobre z natury

UWAGA!!! WYDAWNICTWO I PORTAL NIE PROWADZĄ DZIAŁALNOŚCI OD 2008 ROKU.

Jak Wąsidło wilczydłował

JAK WĄSIDŁO WILCZYDŁOWAŁ

Wilk ma zaszczyt być symbolem ciemnej strony człowieka. Od zarania chrześcijaństwa utożsamiany jest z Antychrystem, które to wyróżnienie skazuje go na śmierć wiekuistą, a jest ono efektem nietolerowanej przez ludzkość wilczej natury. Jako konkurent do koryta ze zwierzęciną, wilk zabija systemowo, podstępnie, szybko i w miarę humanitarnie, ale ta jego humanitarność świadczy o jego diabelskich sztuczkach, bo diabeł działa w białych rękawiczkach. Jako rywal był wilk niemiły ludzkości jeszcze przed chrztem, co zapisane jest tu i tam różnymi alfabetami i makabrycznymi komiksami.

Chyba tylko paleolityczny dziad, włóczący się po borach z worem na borówki i ślimaki oraz z krzemiennym widelcem na befsztyki, dojrzał w wilku brata i zaprosił go na resztki z ludzkiego stołu i przywiązał się do niego a wilk nie pozostawał mu dłużny. I tak zostało. Wtedy była między nimi równowaga sił i mogli sobie obaj pozwolić na poufałość. Mogła to być wynikająca z pokrewieństwa natur wzajemna terapia w ciepełku ogniska, bo cóż by teraz w moim domu robiły Zombie i Strzyga, wilczyce oswojone w paleolicie, a w epoce transplantacji i fuzji skrzyżowane ze szczurem? Gdy znikam a one zostają same na 12 piętrze betonowej wieży, wyją do Księżyca, zawieszonego na suficie ich wyobraźni.

Wilków uwijających się po Karpatach broni Jurek Wąsidło, zwany Jurą Wasidłowem w swoim Stanisławowie, zwanym IwanoFrankowskiem. Komputer podkreśla mi te nazwy na czerwono i mam problem, czy je zignorować, poprawić czy dodać do komputerowego słownika poprawnej polszczyzny. No więc powracając do Jury, misja ta nie idzie mu tak sprawnie jak BB, bo nie dysponuje taką kasiorą, za którą mógłby właściwie bronić wszystkiego przed wszystkim. Słowo kasiora też jest obce mojemu komputerowi.

Jura buja się po bukowinach i jaworzynach, reglach i halach i liczy, że jakoś to będzie, bo las był jeszcze przed nami i może kiedyś po nas znowu wyrośnie. Takie zawracanie kijem Prutu i Czeremoszu. Liczenie wilków jest nieromantyczne, bo opiera się głównie na poszlakach, gubionych po szlakach zaliczanych do wilczych. Po prostu resztki – drzazgi z kości, kłaki, pierze, czy też nie lubiane przez ekologów owcze runo, a wszystko to pod postacią słowa tak mało literackiego, że pewno komputer go nie przyjmie. Należy mieć wilczą naturę, aby rozpoznać te ślady jako wilcze, w nieczytelnym dla mieszczucha chaosie, jaki Bóg stworzył w pośpiechu sześciodniowego systemu tworzenia. Wymaga to węszenia, mierzwienia palcami, iskania i rozcierania każdej poszlaki na korzyść czy niekorzyść wilka. A gdy już taki liczykupa policzy wszystkie klejnoty i ciągle mu ich mało, żali się potem przed różnymi instytucjami, komisjami, komitetami i klubami a wymienione struktury, żyjące z odstrzału wilka, wykreślają z zapisu o ochronie środowiska słowo “odstrzał” i wprowadzają w jego miejsce hasło “kontrola równowagi”, znane wszystkim skrytostrzelcom zalegalizowanym, czyli myśliwym, którzy działają w związkach łowieckich, czyli “dokarmiają zwierzynę” aby ją potem łowić. A tu mój komputer nie ma problemów semantycznych.

Śmierć zwierząt roślinożernych, czyli jadalnych, powinna nadejść ze szczytu łańcucha pokarmowego, czyli z rąk pana stworzenia (nie mylić ze Stwórcą) a nie od wilczych zębów. Każdy wolałby zginąć od kulki niż zostać rozszarpany na nieestetyczne strzępy przez zgraję zębów. Kulka jest bardziej humanitarna niż zęby, lecz dzięki ekonomii pociski bywają niedoskonałe więc niejadalne i bezużyteczne wilki umierają długo i w męczarniach. Ja wzorem mędrców wybieram śmierć od starości.

Bywa, że Wąsidło odwiedza Kraków i pospiskowawszy tu i tam w różnych klubach, zachodzi do mnie i moich wilczyc na kolację i śniadanie. Oddany czworonogom pozwala Zombie i Strzydze wyjmować sobie z ręki chleb (posmarowany masłem) i posprzątać talerz z kiełbasy.

Gdy opowiada o wilkach, w jego oczach zapala się światło. Nie jakieś tam błyski i gromy, żadne snopy iskier, ognie gniewu, fajerwerki zemsty czy ferie rozpaczy. Tylko dwa beznamiętne a niepokojące światła, wpatrzone w wilczą przyszłość, nad stołem między szklankami i puszkami. Browca spożywamy z aluminium, bo szkła nikt nie chce skupować a podrzucanie złomu poszukiwaczom metali, oby jak najwięcej, ocali miejskie linie tramwajowe przed rozkręceniem i będzie czym docierać do pracy – namawiam. Takie światła mają w oczach moje Psy na widok pustej miski i taką jawi się przyszłość karpackich czyścicieli, wygryzionych przez ludzi ze swego zajęcia, zwanego niszą.

Światła te gasną nad ranem, gdy zmęczeni wilczą niedolą rozchodzimy się do legowisk, gasimy oczy a za naszymi powiekami płoną tylko szklanki i kufle, oblizywane przez światła uliczne. Pewnego zimowego poranka, a więc owiniętego jeszcze w granatowy szlafrok nocy musiałam budzić Wąsidłę, aby zdążył na autobus do siebie. W pokoju zajmowanym przez gościa było jasno od miejskich lamp, rozwieszonych między śniegiem a chmurami, więc nie budząc żarówek mogłam wyraźnie zobaczyć włochate łapska zakończone długimi manikiurami zrobionymi na czarno. Gdy dostrzegłam zwisający od kołdry do podłogi ogon, pięknie zaopatrzony na zimę, najpierw policzyłam puszki po spożytym napoju, potem sprawdziłam czy nie ma pełni Księżyca, nie było, więc podziwiając puszystość ogona pomyślałam sobie, że zima jeszcze potrwa, co mnie nawet ucieszyło, jako narciarkę.

No tak, zaciął się chłop w swoim dziele i ani nie zauważył, jak zdziczał. Albo wrócił do pierwotnej natury, ukrywanej przed tymi, co go znali, bo gdyby ktoś wiedział, że Wąsidło pod wpływem miejskich lamp zamienia się w wilka, to by mnie uprzedzono. Nie była to scena z kiczowatego horroru, tylko realny i namacalny ogon, tak realny, że nawet mnie nie zdziwił. Przywykłam do bogatej we wcielenia natury ludzkiej, także zasępionej czy raczej zawilczonej natury Wąsidły, ukrywającego się pod kwiaciastą kołdrą. I łaps! za ten ogon.

A gdy okazało się, że to nie cud transformacji lecz suka Zombie wtargnęła gościowi do łóżka na kanino- czy też homoterapię, żałowałam trochę, że to Wąsidło a nie wilczydło.

Na Festiwalu Nauki w Krakowie zapoznałam się z zasadami (i przepisami oczywiście) dotyczącymi dogoterapii. Moje przewrotne (subiektywne oczywiście) animozje podpowiedziały mi natychmiast słowo “prostytucja”. Pies wyselekcjonowany do takich numerów musi przejść przez ogień szkolenia, które kiedyś bez żenady puszyło się pod hasłem “tresura”. A tamten pierwotniejszy termin kojarzył mi się z takimi rekwizytami jak bat, prąd i musztarda zamiast obiadu. Pies przeznaczony do przytulania i miętoszenia musi być odporny na ból. Pies przeznaczony do ludzkiej miłości na godziny musi tak samo znać swoje pieskie miejsce jak pies podwórkowy – precz od stołu, paszoł od gości, won za próg. Pozostaje tajemnicą, gdzie podziewa się pies w ciasnych villas miserias z wielkiej płyty, któremu nie wolno zbliżyć się (!) do zestawu wypoczynkowego, kompletu biesiadnego i do ludzi.

A potem tak spreparowany materiał leży (w czasie numeru wolno mu leżeć) skulony w precel pod wieloręką, wielonożną (niektórzy nie mogą rękami), wielogębną zgrają i nie wolno mu uśmiechać się, aby nie pokazać uzębienia, nie wolno liznąć, wejść na kolana ani posikać się z radości, że obcuje z człowiekiem. Zero emy, zero spontany. Jak pani go wyszkoliła, pytam właścicielkę rasowego psa i samochodu (ładna sztuka, sama sobą mogłaby stawiać na nogi...) Trzeba dużo biegać, odpowiada.

Po urzędach?

To jest chore.

Należy być optymistą i wierzyć, że modna obecnie dogoterapia jako idea poprawi los bezdomnych, maltretowanych psów bezużytecznych. Przecież autystykowi wszystko jedno, czy pieści psa z rodowodem czy skazany na łańcuch inwentarz. Prostytucja to tak samo praca, czyli jakaś tam ochrona przed śmiercią głodową i dobrze jest, że tutaj człowiek pozbawia psa wyboru, bo pies na pewno wybrałby inny zestaw wymagań.

Gabi Szmielik-Mazur
PROSTA BABA SPOD KRAKOWA
15.5.2004

W następnym numerze:
Jak Wąsidłę na Bukowinie omal nie zeżarło.

Gabi Szmielik-Mazur