Wydawnictwo Zielone Brygady - dobre z natury

UWAGA!!! WYDAWNICTWO I PORTAL NIE PROWADZĄ DZIAŁALNOŚCI OD 2008 ROKU.

„DAS KAPITAL” XXI WIEKU

Nie jest jedynie zbiegiem okoliczności fakt, że najgłośniejszym rzecznikiem ruchu antyglobalizacyjnego jest trzydziestoletnia kobieta wywodząca się z serca władzy i dobrobytu (czyt. Ameryki Północnej), której politycznym zapleczem są lewicujący za młodu rodzice i mania zakupów wieku dojrzewania. Jako nastolatka, Naomi Klein – bo o niej mowa, całe dnie obsesyjnie przesiadywała w centrach handlowych poszukując ubrań z metkami markowych producentów. Kilkanaście lat później napisała swoją pierwszą książkę, „No Logo”, przepełnioną antykorporacyjnymi ideami. Tytuł „No Logo” nie jest jedynie czystym sloganem mówiącym „Nigdy więcej żadnego logo (znaku firmowego, marki)”. Wyraża raczej nastawienie wielu młodych ludzi, coraz częściej występujących przeciw wielkim korporacjom.

Protesty w Genui, a kilka tygodni wcześniej w Göteborgu i Quebecu, przykuły uwagę światowej opinii publicznej. Jednak większość relacji pomijała odniesienia do tego, skąd się wzięli demonstranci, przeciwko czemu i dlaczego protestowano, skupiając się głównie na rozbitych witrynach sklepowych i wywróconych samochodach. Po Seattle każdy kolejny szczyt możnych tego świata pociąga za sobą wielotysięczne protesty. W Quebecu protestowano przeciwko podpisaniu układu FTAA, w Göteborgu pretekstem dla protestów był szczyt UE, a w Genui spotkanie G8. Warto zatem prześledzić zaplecze intelektualne oraz ideologiczne źródła, które stoją za tymi protestami. Dobrym punktem wyjścia jest książka No Logo. Taking Aim At The Brand Bullies (Bez logo. Biorąc na celownik markowych potentatów) kanadyjskiej dziennikarki Naomi Klein, na co dzień mieszkającej w Toronto i pisującej w tamtejszym dzienniku Globe And Mail.

No Logo ukazała się w USA w 1999 r. tuż przed protestami w Seattle i z miejsca stała się sensacją, bo jako jedyna tłumaczyła skąd wzięły się protesty przeciwko globalizacji. Londyński Observer określił książkę "Kapitałem” tworzącego się antykorporacyjnego ruchu”. New York Times nadał jej miano „Biblii nowego ruchu”, a konserwatywny The Economist przyznał, że „[No Logo] powinno być przeczytane przez każdego kto uważa, że protesty w Seattle w listopadzie 1999 roku, były jedynie niegroźną aberracją”. Klein dała poważne intelektualne zaplecze dla kształtującego się największego ruchu protestu przełomu wieków.

Równocześnie książka ta poświęcona jest kulturze masowej, która otacza nas każdego dnia. Mówi o powszechnie znanych markach, znakach firmowych i metkach. Co więcej, Klein dała głos generacji przed trzydziestką, która aż do teraz, nigdy wcześniej nie miała wpływu na politykę.

CEL – OMETKOWAĆ CAŁY ŚWIAT

W połowie lat 80. jedne z największych światowych firm zaczęły podupadać. Zgodnie stwierdzono, że korporacje były przerośnięte, posiadały zbyt dużo własnych fabryk, zatrudniających na pełne etaty własnych pracowników, za których trzeba było płacić wszystkie świadczenia socjalne. Ze swoją rozległą biurokracją te wielkie korporacje były mniej mobilne i konkurencyjne wobec takich młodych firm, jak Nike, Microsoft czy Tommy Hilfiger.
Te ostatnie reprezentowały zupełnie nowe podejście. Odważnie założyły, że produkowanie towarów jest tylko skutkiem ubocznym ich działalności, a dzięki zapoczątkowanej przez Reagana neoliberalnej rewolucji, której jednym z efektów była liberalizacja rynku wymiany towarów i reforma prawa pracowniczego, były w stanie taniej produkować swoje produkty poza granicami USA, obniżać koszty i płacić niższe podatki w USA.

Już w połowie XX w. zrozumiano, że marka jest czymś znacznie większym niż tylko maskotką, czy znaczkiem naszytym lub naklejonym na produkt korporacji. Cała firma mogła identyfikować się ze swoją marką. Klein sugeruje, że logo, czyli znak firmowy, jest najbliższy temu co zwykliśmy nazywać językiem globalnym, wspólnym językiem Ziemi. Większość ludzi, niezależnie w jakim zakątku świata, potrafi rozpoznać znak McDonald’sa czy Coca Coli. Jednoczy nas to, co jest nam sprzedawane. Jednym z efektów takiego stanu rzeczy jest kurcząca się przez ostatnie kilkanaście lat w zastraszającym tempie przestrzeń publiczna. Nikogo nie dziwi postępująca komercjalizacja codziennego życia, pod chociażby mile brzmiącym terminem – sponsoring (wzrost o 700% od 1985 do 1998 r.).

Jeden z szefów firmy reklamowej stwierdził nawet, że „konsumenci są jak karaluchy, spryskujesz ich i spryskujesz, a po chwili są już uodpornieni”. No i spryskuje się, reklamy są wszędzie: na ulicy, w ubikacjach, środkach komunikacji, na opakowaniach produktów. W 1998 r. PepsiCo proponowało NASA umieszczenie swojej reklamy w kosmosie, a w wielu krajach skandynawskich można uzyskać tańsze połączenie telefoniczne w zamian za wysłuchiwanie co kilkadziesiąt sekund w słuchawce spotu reklamowego. Samo logo stało się czymś oczywistym i pożądanym. Ideałem ucieleśniającym to szaleństwo jest stacja MTV, która nie tylko jest marketingową maszynką dla produktów (czytaj teledysków), które reklamuje 24 godziny na dobę, ale przede wszystkim reklamą samej siebie. Ludzie nie oglądają MTV by zobaczyć jakiś program, oni po prostu oglądają MTV. McDonald’s przez 26 lat potrafił procesować się z niejakim Ronaldem McDonaldem, prowadzącym od 1956 r. „Rodzinną Restaurację McDonald’sa”. No bo jak to możliwe, by ktoś mógł urodzić się z nazwiskiem identycznym jak logo wielkiej korporacji?

Dzisiejsze reklamy nie mówią tylko o sprzedawaniu produktów, lecz przede wszystkim o sprzedawaniu marki, wyobrażeń i przesłań na jej temat. Zatem celem Nike’a nie jest sprzedawanie sportowych butów, lecz „wzmacnianie ludzkiego życia poprzez sport i fitness”. IBM nie sprzedaje komputerów – sprzedaje „rozwiązania”. Jak mówi jeden z dyrektorów zarządzających: „markę buduje się nie wokół produktów, lecz wokół reputacji.” Ale ta polityka ma również swoje słabe strony. Kiedy firmy zaczynają obiecywać nie tylko buty ale cały styl życia muszą się liczyć z tym, że ryzykują znacznie więcej i znacznie więcej mogą stracić. Przekonał się o tym Nike, który we wczesnych latach dziewięćdziesiątych sprzedawał prawdziwego „ducha sportu”, by po kampanii przeciwko wykorzystywaniu przez firmę taniej siły roboczej w krajach rozwijających się, jej szef – Phil Knight, musiał w 1998 r. z bólem przyznać, że buty Nike’a „stały się synonimem niewolniczego wynagrodzenia, zmuszania do pracy w nadgodzinach i do arbitralnych nadużyć”.

CO TO JEST SWEATSHOP?

Zmniejszająca się ilość pracowników przemysłowych jest fenomenem widocznym jedynie na Zachodzie. Jeśli w USA jest cztery razy więcej sprzedawców ubrań, niż osób je szyjących, nie świadczy to jedynie o szalonym postępie technologicznym. Ktoś te ubrania przecież musi szyć, tylko niezmiernie ciężko jest sprawdzić kto i gdzie. Jeszcze nie tak dawno firmy były dumne z tego gdzie i jak jej towary są produkowane. Logo firmy na fabryce było czymś oczywistym. Dzisiaj, większość firm miejsca produkcji opatruje znaczkiem ściśle tajne i zasłania się „tajemnicą handlową”. Najczęściej oznacza to tyle, że produkcja odbywa się w strasznych warunkach, często pod lufą karabinu, w „uprzywilejowanych strefach handlowych” w Indonezji, Chinach, Meksyku, Wietnamie, na Filipinach czy na Tajwanie.
Korporacje mogą zatrudniać w krajach rozwijających się tyle samo ludzi, co w USA czy Europie Zachodniej, ale nigdy ludzie ci nie będą pracownikami tej firmy, a co za tym idzie nie mają co liczyć choćby na świadczenia socjalne, które normalnie przysługiwały by ich zachodnim kolegom. Gdy autorka pisze, że sportowa firma odzieżowa Nike zapłaciła Michelowi Jordanowi 20 milionów dolarów za reklamę swoich butów, co było kwotą o wiele wyższą niż łączne pensje dla 30 tys. indonezyjskich pracowników, którzy je robili, to zwykli ludzie mogą czuć złość. Dlatego będą raczej protestować przed siedzibą Nike’a, niż rządowymi budynkami czy ambasadami. I nie chodzi tutaj jedynie o to, że jedna osoba zarabia fortunę, wszak bogacze istnieli zawsze. Ważniejsze jest to, że globalizacja i wolny handel umożliwia wytwarzanie butów gdzieś w Indonezji, a później sprzedawanie ich w USA. Produkują je, w tzw. Sweatshopach, zazwyczaj młode kobiety, często dzieci, pracując po kilkanaście godzin dziennie, siedem dni w tygodniu, za dniową stawkę wynoszącą średnio 0,16 dolara. Koszt produkcji takich butów wynosi kilka dolarów, ale na amerykańskim rynku sprzedawane są za 150 dolarów. Głównym odbiorcą tego typu obuwia sportowego są kolorowe nastolatki z centrów wielkich miast (inter cities), czytaj czarnoskóra i latynoska biedota.
Myli się także ten, kto myśli, że kraje rozwijające się są jedynym miejscem, które nie skorzystało z dobrodziejstw globalizacji i wolnego handlu. Ostatnia dekada przyniosła na Zachodzie niespotykany rozwój pracy czasowej, czy jak kto woli McPracy: nisko płatnej, bez żadnych świadczeń socjalnych, bez możliwości zakładania związków zawodowych i co najgorsze, bez gwarancji, że twoja praca będzie jutro jeszcze na ciebie czekać. Kiedy kilku pracowników McDonald’sa wygrało w procesie ze swoją firmą możliwość założenia w niej związków zawodowych, ta ostatnia po prostu zamknęła całą gałąź swoich barów.

Rewolucja technologiczna, która miała miejsce w ostatnich latach w USA nie stworzyła tak naprawdę milionów nowych miejsc pracy. Stworzyła za to miliony nisko płatnej, tymczasowej pracy, także w sektorze informatycznym, gdzie niechlubny prymat pierwszeństwa niesie Microsoft, zatrudniający nawet przez kilkanaście lat swoich pracowników na umowy tymczasowe. Nie jest także tajemnicą, że od połowy lat siedemdziesiątych dochody Amerykanów są coraz niższe, mimo, że pracują oni dłużej i ciężej niż ich starsi koledzy.

NARASTAJĄCE NIEZADOWOLENIE

Obszarem, który w ciągu ostatniego dziesięciolecia uległ niesamowitemu skolonizowaniu jest środowisko dzieci i młodzieży. Od połowy lat siedemdziesiątych nastolatki stanowią coraz większą i bardziej wpływową grupę społeczną. Całe kampanie kierowane są do dzieci i młodzieży, od koncertów, programów telewizyjnych, stron grup dyskusyjnych w Internecie, po boiska sportowe.

Jeszcze do niedawna jedynym wolnym od reklam miejscem była szkoła. Teraz także i to się zmieniło. W ciągu jednej dekady korporacje zlikwidowały barierę, która dzieliła reklamę i edukację. Najwyraźniejszym tego przykładem są amerykańskie szkoły i docierający do części z nich (około 8 milionów dzieci) Channel One, dwunastominutowy program informacyjny plus dwie minuty reklam. Wychowawca może wyciszyć fonię w czasie newsów, ale nie podczas reklam.

Udział brandów w życiu szkoły nie kończy się jedynie na oklejeniu jej kilkoma reklamami. Korporacje robią tam to samo, co wcześniej czyniły z muzyką, sportem czy prasą. Chcą zagarnąć jak najwięcej. Nie chcą być dodatkiem do nauki, lecz jej treścią, samym centrum. Uczniowie powinni się uczyć, przyznają, ale czemu nie czytają o naszej korporacji, nie piszą o naszej marce, nie robią badań nt swoich preferencji konsumenckich tak, by można je było później wykorzystać w jakiejś nowej kampanii.

Kluczowe znaczenie dla młodego pokolenia stanowi różnorodność i to niezależnie od formy: kulturowej, politycznej, seksualnej lub społecznej. Reklamy i korporacje mogą nam o niej mówić, ale jedyny efekt jaki otrzymujemy to armia klonów ubierających się w identycznych centrach handlowych. Jak mówił jeden z bohaterów „Generacji X” Couplanda, „Co za różnica skąd pochodzisz. I tak wszędzie są te same sklepy.” Globalizacja nie chce różnorodności, a jej głównymi przeciwnikami są narodowe przyzwyczajenia, lokalne marki i regionalne gusta.

Coraz częściej ludzie zaczynają dostrzegać, jak kolonizuje się ich własne życie, jak przestrzeń, która ich otacza, powoli i stanowczo zostaje zagrabiana. Coraz więcej osób zaczyna się temu przeciwstawiać. Wg Klein młodzi aktywiści dostrzegają i czują jak ich otoczenie polityczne, społeczne i kulturowe zostaje zabrane, a później ponownie sprzedane, ale w nowym, przyjemnym opakowaniu: „alternatywnym”, „antyseksistowskim”, czy „antyrasistowskim”. To dlatego kosmetyczna firma Body Shop wywiesza plakaty sprzeciwiające się przemocy wobec kobiet w rodzinie, Nike wypuszcza reklamy, w których kobieta mówi: „Wierzę, że buty na obcasach to spisek przeciwko kobietom” lub „Wierzę, że lala to tylko czteroliterowy wyraz”. Ten sam Nike podpisuje kontrakty z czarnymi gwiazdami sportu jak Michael Jordan czy Tiger Woods i później oblepia swoje sklepy cytatami Woodsa mówiącego, że „Ciągle są miejsca w USA, gdzie nie mogę występować ze względu na swój kolor skóry”. Wystarczy kilka wolnościowych haseł i już się jest postrzeganym nie jak produkt, lecz jako sprzymierzeniec w krucjacie. Jednak jest to antyrasizm i antyseksizm bez polityki. Kilkadziesiąt lat historii walki o prawa człowieka zredukowanych do niczego więcej niż reklamowego sloganu. Główną wadą tej płytkiej politycznej poprawności jest to, że zastępuje autentyczną walkę polityczną i kreuje pokolenia politycznych działaczy zajmujących się politycznym wizerunkiem, a nie polityczną aktywnością. Może być o wiele więcej wielokulturowych sitcomów, więcej szefów może być Afroamerykanami, ale problemy biednych i bezdomnych czarnych pozostają nadal nierozwiązane. Kobiety mogą rządzić w Europie Zachodniej, ale dalej w Azji czy Ameryce Południowej standardem są sweatshopy, gdzie za głodowe stawki młode kobiety robią T-shirty dla swoich zachodnich rówieśniczek z napisem „Dziewczyny górą”. Nie jest to zwykła porażka feminizmu, lecz zdrada podstaw na jakich ruch feministyczny, czy szerzej, ruch praw człowieka się ukształtował.

NOWA GENERACJA –
DZIECIAKI ODPORNE NA GAZ


Książka Klein opisuje szereg kampanii i protestów, które przyczyniły się do powstania tego, co przyjęło określać się terminem ogólnoświatowego ruchu antykorporacyjnego. Śledzimy protesty przeciwko sieci handlowej Wal-Mart, kampanie przeciwko sweatshopom (Nike, GAP), kampanie na rzecz praw człowieka (Shell w Nigerii), czy walkę o nie skomercjalizowaną przestrzeń w miastach.

W ciągu zaledwie kilkunastu miesięcy, te pojedyncze protesty przekształciły się w to, co znamy z ekranów telewizorów. Ogromna potęga jaką dysponują wielkie korporacje wzbudza coraz większą złość. Jeden z głównych argumentów przeciwko układom o wolnym handlu, jest założenie, że z jednej strony wzmagają one przemoc w biednych społecznościach, a z drugiej – przemoc policji wobec biednych. W tym systemie, ofiary są nie tylko wykorzystywane, one są wykluczane. Jednostka może nie być potrzebna do wytworzenia wspólnego majątku. Fenomen wykluczenia jest o wiele bardziej radykalny, niż fenomen wyzysku.

Społeczeństwa takie nie są bezpieczne. Ludzie mają mało wiary w system, tym bardziej, że z nadchodzącego dobrobytu mogą nic nie otrzymać. Wówczas policja jawi się jedynie jako siła represji.

Podczas ostatnich protestów można było odnieść wrażenie, że część protestujących czuła się sztucznie pobudzona przez represyjność policji, inni obawiają się, że przemoc generowana przez małe zbrojne grupki, których działania są szeroko komentowane w mediach, daje policji argument do demonizowania całego ruchu, zacierając jego prodemokratyczne cele. W Szwecji czy we Włoszech bardziej skupiano się na rozrzuconych krzesłach z ulicznych ogródków i przewróconych samochodach, niż na tracących nad sobą kontrolę policjantach.

Atmosferę protestów siły porządkowe skutecznie podgrzewają jeszcze przed ich rozpoczęciem. Rozprowadza się informacje o ilości sił policyjnych, specjalnym sprzęcie, 3-4 metrowych murach oddzielających protestujących od obradujących, wyłapywaniu ludzi na granicach, braku miejsc hotelowych, z wyjątkiem więzień (jak w Quebecu), które profilaktycznie wcześniej się opróżnia, by zrobić miejsce dla antyglobalistów. Tego typu zabiegi skutecznie zniechęcają do przyjazdu przeciętnego człowieka.

Protestowanie, bardziej niż bycie zdrowszym elementem demokracji, staje się ekstremalnym i niebezpiecznym sportem, na który mogą sobie pozwolić jedynie twardzi i gotowi na wszystko aktywiści wyposażeni w dziwaczny sprzęt i doktoraty z górskiej wspinaczki czy survivalu.

Protestujący wierzą, że policja będzie działać z użyciem przemocy niezależnie od tego, co oni zrobią. Np. w Quebecu, większość z grup organizujących protesty nie zakładała użycia przemocy. Protesty podzielono na trzy strefy: zieloną, gdzie miano protestować pokojowo, żółtą, z „defensywnym” protestem bez użycia przemocy i czerwoną, z akcjami o „wysokim ryzyku”. Jednak policja z jednakową brutalnością potraktowała zarówno pokojowo protestujących związkowców, jak i anarchistów z „Czarnego Bloku”. Przy okazji topiąc całe miasto w gazie łzawiącym (użyto łącznie ponad 15 000 kanistrów) i gumowych kulach. Quebec był lekcją, dzięki której bezsensowne użycie siły może być przyczyną zradykalizowania się ruchu. A jedyny widoczny efekt policyjnych akcji to ogólnoświatowa generacja uodpornionych na gaz dzieciaków.

Wobec tego typu zabiegów ruch zostaje zmuszony (z czynną pomocą mediów) do określenia się jako „dobry lub zły”, co w efekcie prowadzi do jeszcze większej radykalizacji. I to po obu stronach. Policja zostawia coraz mniej miejsca dla pokojowych manifestacji przekazujących swoje przesłanie poprzez tradycyjne formy obywatelskiego nieposłuszeństwa. Mimo to, coś jednak pcha tysiące ludzi na ulice, czy jest to intuicja, chęć przeżycia dreszczyku emocji, czy może głębokie pragnienie jakie posiada każdy człowiek, by być częścią czegoś większego niż on sam?

Jednak bardziej niż debatowanie nad tym, czy wyrządzanie strat materialnych jest „przemocą” czy nie, antyglobalizacyjni działacze powinni skupić się na tym, czy tego typu działania pomagają osiągnąć szersze cele. Jest to spory problem, no bo jak sformułować przejrzyste cele w tak szerokim i rozczłonkowanym ruchu, gdzie jedni chcą zniszczyć Międzynarodowy Fundusz Walutowy, a inni jedynie go zreformować.

Wyrazy poparcia są coraz częstsze, w amerykańskim Kongresie coraz bardziej narasta przeświadczenie, głównie wśród Demokratów, że nowe umowy na temat wymiany handlowej muszą zawierać ostrzejsze przepisy dotyczące pracy i ochrony środowiska, niż te zawarte w NAFTA. Bank Światowy przyparty przez ekologów, rozważa zaprzestanie finansowania projektów obejmujących ropę, gaz i węgiel.
Co więcej, z polityką demonstrantów zaczyna zgadzać się opinia publiczna. Badania Uniwersytetu Maryland z lata 2001 r., pokazują, że większość Amerykanów uważa, że rząd USA faworyzuje ponadnarodowe korporacje kosztem amerykańskich pracowników, a 74% twierdzi, że USA ma moralny obowiązek do dbania o to, by pracujący za granicą dla amerykańskich korporacji robotnicy, nie musieli wykonywać swojej pracy w niezdrowych i niebezpiecznych warunkach.

DLACZEGO PROTESTUJĄ TYLKO BIALI?

Często antyglobalistów oskarża się o to, że przeciwko globalizacji występują jedynie biali, dobrze usytuowani, zaczytani w Marksie. Jednak masowe protesty w krajach rozwijających się nie figurują w naszych dyskusjach nt wolnego handlu. Nie ma znaczenia ile osób będzie protestować na ulicach Buenos Aires, Mexico City czy Sao Paulo, piewcy globalizacji nadal będą utrzymywać, że dla wszystkich (a szczególnie dla krajów rozwijających się) globalizacja jest wybawieniem. W czerwcu 1999 r. w kilkudziesięciu krajach miał miejsce Ogólnoświatowy Dzień Oporu Wobec Kapitalizmu. Nie informowały o tym media, być może dlatego, że protestowano w tak mało medialnych miejscach jak Pakistan, Bangladesz czy Urugwaj.

Kiedy jest mowa o wolnym handlu, często skupiamy się na tym, kto staje się bogatszy i kto staje się biedniejszy. Ale w tej grze istnieje jeszcze inny podział na kraje, które prezentowane są jako różnorodny, politycznie skomplikowany krajobraz, gdzie obywatele reprezentują całe spektrum rozbieżnych opinii oraz kraje, które na arenie politycznej prezentują się z ideologiczną monotonią.

W czasie protestów przeciwko FTAA miało miejsce ponad 80 mniejszych akcji, od Argentyny, przez Meksyk aż po blokady amerykańsko-kanadyjskiej granicy w północnym Waszyngtonie. Te demonstracje nie przyciągały uwagi międzynarodowych środków przekazu, ich znaczenie polegało na czymś zupełnie innym, pokazywały jak globalizacja wpływa na lokalny rynek pracy, społeczność, czy środowisko. Widać to szczególnie dobitnie w Meksyku. W siedem lat po wejściu w życie Nafty 3/4 populacji żyje w ubóstwie, realne płace są niższe niż przed 1994 r., za to wzrasta bezrobocie i zanieczyszczenie środowiska.

Póki co jedynym z najbardziej widocznych skutków protestów jest ucieczka elit. W czerwcu Bank Światowy wolał spotkać się via Internet, niż ryzykować utopienie Barcelony w gazie łzawiącym. Listopadowe spotkanie WTO odbyło się w Katarze, jednym z niewielu miejsc, które jeszcze mogą pozwolić sobie na powtórkę „Bitwy z Seattle”. Jest to bowiem represyjna monarchia, gdzie uliczne protesty (zgromadzenie powyżej pięciu osób) są surowo zakazane.

Globalizację traktuje się jako coś nieuniknionego, coś, czego nie da się zawrócić lub powstrzymać. Warto pamiętać, że w zasadzie wszystkie wielkie historyczne przemiany społeczno-polityczne zmieniały coś stałego i niepodważalnego. Walkę o prawa człowieka, zniesienie niewolnictwa, ośmiogodzinny dzień pracy, prawa wyborcze dla kobiet również przestawiano jako zagrożenie dla istniejącego status quo. Obecnie na naszych oczach rodzi się największy postępowy ruch społeczno-polityczny naszych czasów. Nie ma on jednej osoby lub grupy ludzi, która mogłaby skrzyknąć ‘swoich’, a dziesiątki tysięcy, którzy przybywają protestować, są częścią ogólnoświatowego ruchu, który nie ma lidera, centrum, lub nawet jednej nazwy. A mimo to istnieje – ciągle i niezaprzeczalnie. Demonstracje zaś są jedynie przebłyskiem siły codziennych kampanii, umiejscowionych w szkołach, miejscach pracy, czy lokalnej społeczności. No a przynajmniej powinny takimi być.

Bartosz Głowacki
e-mail: baglow77@poczta.onet.pl
Bartosz Głowacki