A PO NAS CHOĆBY I ZAGŁADA
Globalizacja to modne słowo, ale nie każdy zna pełne jego znaczenie, zwłaszcza że politycy broniący interesów koncernów nadają temu terminowi zupełnie inną treść, niż ludzie z frontu antyglobalizacyjnego.Żeby uzmysłowić sobie skalę zagrożenia stałym wzrostem gospodarczym, przeanalizujmy na przykładzie liczbowym mechanizm tego zjawiska. Jeden grosz złożony w banku na 4% na początku ery, w r. 1750 przyniósłby dochód równy cenie sztaby złota o ciężarze Ziemi (ciężar Ziemi wyrażony w kilogramach to szóstka z dwudziestoma czterema zerami). Po kolejnym okresie, tym razem już po 240 latach, czyli w r. 1990, właściciel tak ulokowanego grosza miałby już równowartość 8190 takich sztab. Gdyby jednak grosz był złożony na 5%, jego właściciel w r. 1990 mógłby za odsetki kupić ponad dwa biliony (am. trillion) sztab złota, każda o ciężarze naszej planety*. Ta prosta arytmetyka, zwana wzrostem wykładniczym, którą każdy może powtórzyć z kalkulatorem w ręku, prowadzi do jednego wniosku – że system finansowy oparty na odsetkach od kapitału jest nieracjonalny i wpędza świat w ustawiczne kłopoty.
Odsetkowy wzrost wykładniczy wiedzie ludzkość ku kolejnym katastrofom – wojnom, rewolucjom, zagładom. Gdy bowiem jedyną uznawaną wartością jest mnożenie kapitału, w pewnym momencie krzywa wykładnicza ilości produkowanych towarów i usług zaczyna piąć się stromo pod górę. Tę ogromniejącą z roku na rok produkcję trzeba komuś sprzedać. Pojawia się problem, gdzie, komu i jak.
Zacznijmy może od „ogromniejącej z roku na rok produkcji”. Jest to poważne zmartwienie dla wszystkich ludzi, którzy rozumieją znaczenie słowa ekologia. Nie można bowiem w nieskończoność zwiększać produkcji na ograniczonej w zasoby planecie. Poza tym, duża część produkcji zależy od tempa naturalnych procesów, jak wzrost roślin czy szybkość parowania wody. Antyglobaliści zauważyli, że największe naturalne zasoby bezcennych dla istnienia człowieka roślin, jak lasy amazońskie, kurczą się w zastraszającym tempie, bo przyroda „produkuje” ich w cyklu rocznym znacznie mniej, niż wynosi ich zużycie w procesach technologicznych. Ci, którzy decydują mimo wszystko o wycince kolejnych partii wielkich lasów, nie uwzględniają w rachunku społecznych i ekologicznych kosztów gwałtu zadawanego w ten sposób przyrodzie i w konsekwencji człowiekowi, który jest jej częścią. Ich piły łańcuchowe zdają się śpiewać jedną jedyną piosenkę: „A po nas choćby i zagłada”.
Zniszczenie lasów amazońskich oznacza w konsekwencji zagładę dużej części ludzkości, czego w ogóle nie bierze się pod uwagę w finansowych kalkulacjach menedżerów wielkich korporacji, kierujących się wyłącznie wskaźnikami zysku. Miarą ponowoczesnej dziczy ekonomicznej i barbarzyństwa, wynikających z takich chłodnych rachunków, jest sposób traktowania człowieka przez człowieka – pełen przemocy kryjącej się za wyszywanym złotą nicią parawanem o nazwie konkurencja. Słowo to zrobiło zawrotną karierę, gdyż brzmi dość niewinnie, a jego osnową jest bezosobowy stosunek człowieka do człowieka-konkurenta. W Peru np. w wyniku takiego bezosobowego traktowania porzucono w środku kilkusetkilometrowej dżungli tysiące robotników pracujących przy odwiertach naftowych. Sprowadzono ich tam znad oceanu helikopterami i pozostawiono, jak świdry, gdy koncern wycofał się z dalszych wierceń.
Problem „gdzie” sprzedać, gdy we własnym otoczeniu już ciasno, najlepiej rozwiązać poprzez politykę liberalizacji rynków. Antyglobaliści zwracają uwagę na to, że gdy warunki działania będą jednakowe dla wszystkich światowych podmiotów gospodarczych, w konkurencji wygrają najbogatsi, czyli ci, którzy posiadają licencje, patenty, technologie i kapitały. Oni mogą zainwestować niewyobrażalne dla innych pieniądze w reklamę swoich produktów, w badania nad ich unowocześnianiem i w bezpardonową konkurencję, która toczy się wszędzie cicho, ale niezwykle skutecznie.
Zdaniem antyglobalistów bronią i tarczą dzisiejszego menedżera dużego biznesu jest międzynarodowe prawo, które umożliwia mu ekspansję i chroni przed konkurentami. W ekspansji gospodarczej zamiast armat stosuje się obecnie przepisy i ich interpretacje, które umożliwiają przejmowanie cudzego majątku bez jednego wystrzału. Armią zaś sprzymierzoną z najeźdźcą jest aparat rządowy państwa (z wojskiem i służbami policyjno-więzienniczymi i finansowymi), na które dokonano ekonomicznej napaści, gdy już tylko „dostosuje” się jego działanie do międzynarodowych standardów.
Trudno jest sprzedać coś komuś, kto nie może za to zapłacić, bo nie ma żadnych oszczędności, a w takiej sytuacji jest obecnie 90% ludzi. Trzeba mu pieniądze pożyczyć. Zagadnienie „komu” sprzedać coraz więcej produktów i usług wymuszonych ustawicznym wzrostem gospodarczym rozwiązano nowoczesną odmianą lichwy. We współczesnym świecie lichwę nazywa się kredytem bądź leasingiem, względnie rachunkiem debetowym i wszystkie te popularne terminy kryją w sobie mechanizm lichwiarstwa. Lichwa prowadzi do tego, że wprawdzie kupuje się coraz więcej towarów, ale odbywa się to na kredyt. Tak funkcjonują zadłużone państwa, zadłużone wobec państw budżety, zadłużone leasingami instytucje i popadający w długi obywatele, którzy jeżdżą autami spłacanymi firmom leasingowym lub mieszkają w domach, będących zastawami hipotecznymi pożyczek. Kresem tego procesu jest oddanie wierzycielowi zastawionego majątku, czyli jego całkowite przejęcie przez nowego właściciela w zamian za długi. Proces ten dokonuje się poprzez wyspecjalizowane „ciche armie” maklerów giełdowych i prawników z biur notarialnych, przy dyskretnym szumie bankowych komputerów.
Gdy inwazja liberalnego systemu gospodarowania osiąga ten etap, że państwo traci suwerenność bankową i biznesową (Polska już ją utraciła, co widać wokół – wystarczy zajrzeć do rejestrów handlowych spółek, na giełdę lub spojrzeć na fasady nowo stawianych budowli – same zagraniczne firmy) – przychodzi etap kolejny – mrówczej pracy. Jedynym majątkiem obywatela staje się jego etat, który zapewnia dalsze kredyty na maksymalnie dużą konsumpcję. Walka o utrzymanie etatu w sytuacji masowego bezrobocia staje się podstawową aktywnością człowieka, gdy bowiem etat się kończy, zaczyna się prawdziwa bieda. Nikt bowiem nie pożycza temu, kto nic nie ma, nawet zatrudnienia.
Zdaniem antyglobalistów bezrobocie pozwala najeźdźcom zwiększać wymagania wobec tych, którzy pracę mają. Dzięki temu jakiś czas jeszcze, bazując na ludzkich lękach przed utratą pracy, można śrubować wydajność tej maszyny, jaką jest gospodarka.
Wreszcie jest też pytanie „jak” to robić, żeby ludzie chcieli zaciągać kredyty na zakupy i całkowicie uzależniać się od kredytodawców. Potrzebna jest do tego ogromna machina propagandowa, która wskaże ludziom drogę do raju. Ta machina już działa – w szkołach, na uniwersytetach, w firmach, w przemówieniach polityków – wszędzie powielany jest stereotyp wzrostu gospodarczego i konkurencyjności – utrwalający mit małej grupki bogaczy wyznających religię pieniądza.
Proporcjonalnie do siły tego mitu ludzie zadłużają się na wiele lat naprzód, sprzedając swój przyszły potencjał w zamian za zobowiązanie honorowania także w przyszłości reguł obecnego systemu.
Zdaniem antyglobalistów kościołami tej dziwacznej wiary, którą wyznają niemal wszyscy zamożni obywatele Zachodu i która promieniuje stamtąd na resztę świata, są banki i międzynarodowe instytucje finansowe. To ich fasady projektują architekci XXI w. i one zapewniają żywotność mitu. W tym punkcie mit globalistów został też najmocniej zaatakowany.
Mit jest utrwalany poprzez media i codzienne czynności związane z otwieraniem portmonetki. To, że mit ten służy tylko kilku procentom ludzi na Ziemi, rujnując pozostałych, ginie w jego powieleniu na ekranach telewizorów i komputerów, w kolorowych magazynach i wystrzałowych supermarketach, na plakatach i bilboardach. Wszystkie te środki przekazu służą jednemu celowi – podtrzymaniu w ludziach przekonania o dobrodziejstwach systemu opartego na zysku od posiadanego kapitału.
W społeczności wychowanej na micie pieniądza outsiderzy nie są tolerowani. Każdy obywatel mrówczego państwa musi być stale zajęty kreowaniem kawałka systemu, który go określa. Gdyby przestał go kreować, wierzyć weń, system przestałby istnieć.
Antyglobaliści pokazują, że poza obecnie funkcjonującym, są jeszcze inne możliwe do urzeczywistnienia schematy ekonomiczne, gdzie konkurencję zastępuje współpraca i gdzie mechanizmem sterującym rozwojem cywilizacji jest wyobraźnia zorientowana na postęp duchowy człowieka, a nie wyobraźnia lichwiarzy zorientowana na materię. Mają też opracowane nowoczesne schematy ekonomiczne, gdzie zysk z kapitału zastępuje się jego opodatkowaniem i gdzie przestaje funkcjonować znana od trzech tysiącleci lichwa.
Ruchy antyglobalistyczne są oparte na przekonaniu, że porzucenie perspektywy lichwiarza jest obecnym zadaniem stojącym przed ludzkością. Kresem bowiem materialnej dociekliwości człowieka jest poznanie samego siebie. To zaś wymaga autowglądu, a nie podglądania obiektów przez badawczą lupę. Udowodnili to w XX w. niemiecki matematyk Godel swoim słynnym dowodem, w fizyce wypowiadał się na ten temat Heisenberg, a także w naukach humanistycznych znani wizjonerzy jak Popper, Kuhn czy Reich. Wszystkie obecne teorie naukowe bazują na dokonaniach tych umysłów, które wspólnym głosem obwieszczają światu, że człowiek nie jest robotem i że stać go na znacznie więcej niż nałogowe pogrążanie się w materię.
Miarą naszego postępu w pokonywaniu kolejnych wymiarów niemożliwego jest zauważenie drugiej istoty jak czegoś cennego i niepowtarzalnego w wymiarze nie tylko naukowym (co już się stało) ale i ekonomicznym (co postulują antyglobaliści, przedstawiani przez propagandę najczęściej jako anarchiści, czyli niebezpieczni przeciwnicy panującego porządku świata) oraz kosmicznym.
Krzysztof Lewandowski
* ten obrazowy przykład zaczerpnąłem z książki Margit Kennedy pt „Interest and Inflation Free Money”